„Zaledwie” 12 tys. kilometrów, 14 godzin lotu i już – z jesiennej, polskiej szarugi przenieśliśmy się do słonecznej, gorącej Indonezji. Poza zwiedzaniem balijskich świątyń, trekkingu na wulkan i szalonej jazdy skuterem, zaplanowaliśmy jeszcze snorkeling z żółwiami, degustację kawy luwak, a przede wszystkim wizytę na wyspie, która jest domem największej współcześnie żyjącej jaszczurki – warana, zwanego też smokiem z Komodo.
W Denpasar wylądowaliśmy zaledwie z zarysem planu, jak spędzić wakacje. Lot na Bali kupiliśmy bowiem z kilkudniowym wyprzedzeniem. Oczywiście zobaczyć chcieliśmy jak najwięcej, ale rzeczywistość, czyli kwestie logistyki, spore korki i niekiedy brak regularnych połączeń, zweryfikowała nasze nieco mgliste plany.
Byliśmy milionerami
Nie przejmowaliśmy się tym zanadto, bowiem tuż po tym, jak postawiliśmy nasze stopy w Indonezji z miejsca staliśmy się milionerami. No może nie tak do końca z miejsca, ale zaraz po tym, jak odwiedziliśmy kantor. Około 250 zł to bowiem 1 mln indonezyjskich rupi. A co za tym idzie milion problemów w przeliczaniu miejscowych cen na złotówki. Bez kalkulatora ani rusz. Milionerzy nie mają lekko…
Jako miejsce wypadowe wybraliśmy sobie Ubud, które jest zdecydowanie mniej zatłoczone niż pełna surferów Kuta czy stolica Bali – Denpasar. To miejsce kultury i sztuki, rozsławione przez film „Jedz, módl się, kochaj”. A do tego jest pięknie położone – pośród pól ryżowych, wodospadów i niezliczonych świątyń.
W Ubud znajdziecie nie tylko dobre restauracje, dobre i tanie jedzenie uliczne, czyli tzw. Warungi, kramy z pamiątkami, czy agencje turystyczne. Jest całkiem spora baza noclegowa od najtańszych wersji przypominających polskie domy gościnne po super wypasione noclegi o standardzie wielogwiazdkowym. Spędziliśmy w Ubud kilka dni i spaliśmy w domu miejscowego malarza-artysty, homesteju, gdzie o 3 nad ranem budziły nas koguty sąsiadów, jak i w zarezerwowanym przez pewien znany portal miejscu, które czarowało pięknym basenem.
Poza zróżnicowanymi opcjami noclegów, jest też sporo atrakcji, jak np. małpi las, gdzie nasi dalecy krewni dadzą nam popalić wskakując na nasze barki czy głowy, albo podkradając jedzenie czy aparat. Jest też Ubud Palace, do którego można się wybrać, by zobaczyć tradycyjne tańce balijskie: Legong i Kecak. Można się również zrelaksować spacerując jednym z wielu szlaków, np. Campuhan Ridge Walk, prowadzącym wśród zielonych pól z pięknymi widokami. A po trudach intensywnego dnia warto skorzystać z balijskiego masażu, którego godzina kosztuje około 20 zł.
Skuterem na podbój wyspy
Kiedy już przyzwyczailiśmy się do sporego tłoku na ulicach, ciągłych negocjacji cen, zapachu kadzideł, a przede wszystkim lejącego się z nieba żaru, mogliśmy zacząć wyściubiać nos poza Ubud. W tym celu wypożyczyliśmy skuter (wymagane międzynarodowe prawo jazdy, które udało nam się zorganizować w polskim urzędzie w zaledwie dwa dni), który jest najlepszym sposobem na zwiedzanie wyspy. Po tym, jak opanowaliśmy poruszanie się w ruchu lewostronnym i tutejsze zasady – kto pierwszy ten lepszy, wyprzedzanie lewą i prawą stroną, skręty bez sygnalizowania – wybraliśmy się m.in. do wioski Jatiluwih, słynącej z rozległych tarasów ryżowych, które zobaczyć trzeba bez dwóch zdań. Popędziliśmy także do hinduistycznej świątyni Ulun Danu Bratan, która jest bardzo malowniczo położona – tuż nad brzegiem jeziora Bratan.
Po drodze zatrzymaliśmy się również na plantacji, aby spróbować słynnej kawy kopi luwak. Zwierzak, od którego wzięła się nazwa napoju zjada owoce kawowca, ale nie trawi jego nasion. Ziarna są więc wydalane. Przechodząc przez przewód pokarmowy tracą nieco gorzki smak przez co napój zyskuje łagodny aromat. Odrzucając uprzedzenia, delikatniejszy smak możemy potwierdzić, ale żeby się kawą zachwycać? Kto co lubi.
Podsumowując krótko nasze zwiedzanie balijskich atrakcji – miejscem, które zrobiło na nas największe wrażenie była Pura Goa Lawah, czyli świątynia-jaskinia nietoperzy. Balijczycy wierzą, że jej czeluście zamieszkuje olbrzymi smok – Naga Basuki – mityczny wąż wszechświata i strażnik jego równowagi. Ale ciarki pojawiają się wraz ze zbliżaniem się do wylotu jaskini, gdzie miejscowi recytują kolejne wersety modlitw. To nie tylko obcy, melodyjny język, ale dochodzące nas piski i lekkie przerażenie, kiedy już wiesz, że cały strop jaskini żyje. Wypełnia go niezliczona liczba nietoperzy. Myślę, że nawet Batman nie czułby się tam komfortowo.
„Rajskie” wyspy Gili
Wizytę na Bali kończymy trekkingiem na wulkan Batur (wysokość 1 717 m n.p.m.), ze szczytu którego roztacza się fantastyczny widok na jezioro Batur i najwyższy szczyt Bali – majestatyczny wulkan Agung. Wschód słońca z takimi krajobrazami to naprawdę coś!
Następnego dnia ruszamy w podróż na wysypy Gili, których mieszkańcy powoli dochodzą do siebie po trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło ten region Indonezji w sierpniu. Z jednej strony cieszymy się, że zarówno na Gili Air jak i na Gili Meno nie ma w ogóle turystów, a brak prądu czy internetu wcale nam nie doskwiera, a z drugiej strony ogrom zniszczeń jest przerażający i pokazuje potęgę natury i smutną codzienność, z jaką muszą zmagać się Indonezyjczycy.
Czas wolny poza delektowaniem się jedzeniem i pysznymi koktajlami, spędzamy spacerując, plażując i snorkując z olbrzymimi żółwiami, które podpływają bardzo blisko brzegu. Mimo rajskich widoków odkrywanie podwodnego świata obok wysp Gili prowadzi do kolejnej smutnej konstatacji – jak destrukcyjnym elementem planety jest człowiek. Widok martwej rafy koralowej jest jednym z najsmutniejszych, jakie było nam dane zobaczyć podczas krótkiego pobytu w Indonezji. Jest to częściowo efekt „połowu” ryb, który odbywał się przy użyciu dynamitu…
Jumping, jumping, swimming, swimming
Wybaczcie tę dygresję. Kończymy już nasz pobyt na rajskich wyspach. Z Gili Meno lokalną, wodną taksówką przedostajemy się na Lombok, gdzie zajmujemy miejsca na pokładzie łodzi, która zabierz nas w finalny, pięciodniowy rejs w kierunku Komodo. Zanim spotkamy smoki, czeka na nas jeszcze kilka przygód.
Kapitan naszej łajby nie daje nam się nudzić i krótko po rozpoczęciu podróży rozkazuje przyodziać płetwy i maski, krzyczy „jumping, jumping, snorkling, snorkling” i niemal wpycha do wody. Zaczynamy więc od snorklingu – nurkujemy w poszukiwaniu diabła morskiego, czyli Manty. Spotkanie z tą ogromną płaszczką, która nieskrępowana obecnością obcych, majestatycznie przemierza wodną toń, robi – chyba na wszystkich – piorunujące wrażenie. Tutaj mamy też okazję podziwiać barwną i pełną tropikalnych rybek rafę koralową, w której udaje nam się odnaleźć dobrze wszystkim znaną rybkę – Nemo.
Kolejnego dnia podróży zaplanowano dla nas zwiedzanie wyspy z wodospadami. Nasze rzeczy są transportowane na ląd skromną łódką. Na pytanie, jak mamy się dostać do odległego o ładnych kilkadziesiąt metrów brzegu, kapitan odpowiada: „jumping, jumping, swimming, swimming”. Nie pozostaje nam nic innego jak ruszyć do brzegu wpław.
Przy kolejnej plaży, gdzie mamy zaplanowany postój możemy skorzystać albo z taksówki, albo ze znanego nam już sposobu, czyli skacz i płyń. Tym razem podziwiamy różową plażę i wspieramy lokalny biznes, najpierw korzystając z wodnej taksówki, a następnie kupując czpisy oraz piwo prosto z kajaka przepłacając przy tym kilkukrotnie.
Poza wodnymi i plażowymi atrakcjami, celebracją podróży oraz wschodów i zachodów słońca, atrakcją samą w sobie jest jedzenie, które każdego dnia przygotowuje nam kapitan wraz z załogą. Choć jestem przekonany, że niejeden inspektor sanepidu zszedłby na zawał, gdyby zobaczył, w jakich warunkach nasze jedzenie było przygotowywane, to w pięknych okolicznościach przyrody nie tylko ryba przyrządzona na pokładzie smakuje jak w najlepszej restauracji.
Oko w oko ze smokiem
I tak w nieco sielskiej atmosferze docieramy do Narodowego Parku Komodo. W ogromnym skwarze przypominamy sobie opis tego gada, którego zobaczymy za chwilę w jego naturalnym środowisku – „może zabić nawet jelenia, którego jest w stanie powalić na ziemię ogonem. Potem przegryza mu gardło. Rozrywa ofiarę. I połyka w kawałkach. Bez żucia”. No nieźle. Chyba jednak nie chcemy go spotkać.
I jeszcze te liczby związane ze smokami z Komodo. W skrócie: smok z Komodo, gatunek endemiczny, może osiągać do 3 metrów długości, potrafi biegać i pływać z prędkością 20 km/h, wywęszy krew z odległości nawet 9 kilometrów. Do tego ma niezwykle silny ogon, o sile uderzenia odpowiadającej masie 2 ton. W ślinie warana żyje ok. 50 różnych szczepów bakterii, rozwijających się dzięki resztkom mięsa pozostającym między zębami. Prawdziwy potwór, któremu choć woli np. bawoły, zdarzało się zaatakować i ludzi. (dziękuję Wikipedio)
Jak dobrze, że po parku będziemy spacerować w towarzystwie strażników uzbrojonych w… drewniane kije. O dziwo jest to skuteczna broń odstraszająca jaszczurki, których piętą achillesową są nozdrza, w które smoki są trącane przez rangersów w razie próby ataku.
Spacer po parku jest zwieńczeniem naszej podróży do Indonezji. Warany prezentują się naprawdę przerażająco i okazale. I choć wyglądały na nieco ospałe i pojawiły się sugestie, że w jedzeniu podaje im się ogłupiające narkotyki, aby można było sobie z nimi zrobić zdjęcie, to strażnicy zaprzeczali tym teoriom, twierdząc, że wynika to z faktu, że są najedzone. Gdzie leży prawda? Jedźcie i zobaczcie sami. Zwłaszcza, że niebawem wstęp do parku Komodo i możliwość spotkania z zagrożonymi wyginięciem waranami ma kosztować prawie 500 dolarów. Czyli ¼ naszego budżetu, jaki we dwoje przeznaczyliśmy na dwutygodniowy pobyt w Indonezji (wraz z przelotem).