Always look on the bright side of life – śpiewała grupa Monty Python. Jaki ma to związek z Wyspami Owczymi, z których przywiozłem dla Was opowieść? Być może żaden, a być może większy niż może się wydawać. Zapraszam do przeczytania relacji z podróży na najbardziej wysuniętą na północny-wschód wyspę archipelagu – Fugloy oraz do obejrzenia kilku zdjęć z kraju Farerów.

Przez ostatnią godzinę słyszeliśmy jedynie własne oddechy i pociąganie nosem przy akompaniamencie szumu wiatru. Towarzyszył nam również świergot ptaków, których jednak nie dane nam było zobaczyć. Gęsta mgła nie tylko wdzierała się pod nasze przeciwdeszczowe ubrania, ale też skutecznie ograniczała widoczność. Ale za każdym razem, kiedy zasłona uszyta z kropelek wody odsłaniała się, odkrywała przed nami zwierzęta zaciekawione wizytą obcych – były to owce wybałuszające w naszym kierunku swe ślepia.
Marsz jedyną drogą na wyspie prowadzącą z wsi Kirkja w kierunku Hattarviku, który był celem naszej podróży, na własnej skórze pozwolił poczuć klimat, z którego słynie ten zakątek świata. Chłód, nadmiar słonej wilgoci, surowość przyrody, zero odgłosów cywilizacji i momentami przejmująca samotność. To codzienność na wyspie Fugloy, gdzie dotarliśmy promem, aby następnie – w myśl hasła: bądź Farerem i lataj helikopterem – wrócić śmigłowcem, który na Wyspach Owczych jest traktowany jako element komunikacji miejskiej, a dzięki rządowym dotacjom, podniebna podróż nie kosztuje kroci.
Pomysł na spędzenie tego dnia był w miarę prosty: Z ponad tygodniowym wyprzedzeniem zamówić bilety lotnicze, dostać się wcześnie rano do portu, wsiąść na pokład promu, podziwiać Faroje z poziomu morza, następnie przespacerować się z jednej osady do drugiej, by na koniec wznieść się w powietrze i spojrzeć na Wyspy Owcze z lotu ptaka. Prawda, że dobry plan? Cóż mogło pójść nie tak?
Kiedy minęliśmy lądowisko dla helikopterów Hattarvik przywitał nas tak samo jak Kirkja. Cóż, tłumów nie było. A dokładniej – wiatr hulał pomiędzy drewnianymi domami, w i wokół których nie widać było żywej duszy. Jedynym mieszkańcem wioski wydawała się być złakniona zabaw i głaskania psina, radośnie kręcąca swą dupką i podskakująca z zamiarem polizania nas po zmokniętych policzkach.
Podeszliśmy pod kościół, zajrzeliśmy do opuszczonej stodoły, nastąpiliśmy na leżące na ścieżce owcze poroże idealne do harców z nowym towarzyszem podróży i dalej skierowaliśmy swe kroki do portu w Hattarvik. Do portu, który jest portem tylko z nazwy. W rzeczywistości to zabetonowany fragment wybrzeża, niedługi i niezbyt szeroki. Z jednej strony otacza go skalisty brzeg, przez który tego dnia raz za razem szeleszczącym hukiem przelewa się wzburzone morze, a z drugiej wysoki klif, o który co rusz beznamiętnie rozbija się fala za falą.
Betonowa porto-podobna przestrzeń w Kirkja, na brzeg której wyskakiwaliśmy z promu na początku dnia, była dość niepokojąca. Ale tutaj? Tu było jeszcze gorzej. W tych warunkach niemożliwym było, aby jakikolwiek statek przybił do przystani. Myśl o tym, że z wyspy wydostaniemy się helikopterem była więc pocieszająca. Do wylotu pozostawało kilkadziesiąt minut, czyli wystarczająco, by napić się herbaty, zjeść kanapkę i dostatecznie, by uciec przed zapowiadanym mocnym opadem deszczu. Dźwięk powiadomienia telefonu, który nadszedł w momencie, kiedy wyciągaliśmy prowiant z plecaków, oznaczał jednak zimny prysznic. Potwierdzony jeszcze kilka godzin wcześniej „lot helikopterem został odwołany ze względu na złe warunki atmosferyczne” – to treść SMS-a od przewoźnika. Kolejny powietrzny transport za trzy dni…
—
Jesteśmy na niemal bezludnej wyspie, przed sezonem turystycznym i raczej bez szans na jakikolwiek nocleg. Zachowujemy zimną krew i dzwonimy do kapitanatu. Jak się później okazuje, połączenie wykonujemy rzutem na taśmę, bo ostatni tego dnia prom właśnie wypływa, a kolejny dopiero za dwa dni. Mamy szczęście, bo gdybyśmy nie zgłosili potrzeby transportu, prom ominąłby „naszą” wyspę. Poza nami nikt inny nie chciał ani na nią przypłynąć ani z niej odpłynąć.
Jedne problem rozwiązany, teraz czas stawić czoła drugiemu – o warunkach panujących w porcie, nie-pocie w Hattarvik już wspomniałem. Zna je również kapitan promu i ani myśli próbować przybijać do brzegu przy panujących warunkach. Musimy więc udać się w podróż do Kirkja. Szkoda, że zaraz zacznie lać…
Zaglądamy więc do pierwszego lepszego domu z otwartymi drzwiami i o dziwo trafiamy na żywą istotę – jak się później okaże – jedną z czterech aktualnie mieszkających w Hattarvik. Pozostali mieszkańcy – można ich policzyć na palcach jednej ręki – są aktualnie w innej części archipelagu pracując przy połowie ryb. Szybka wymiana zdań kończy się wskazówkami, gdzie i kogo należy szukać. Dwie minuty później pukamy do domu o charakterystycznych, zielonych, drewnianych drzwiach, nawołując właścicielki, która poza swoimi codziennymi obowiązkami jest też opiekunką lądowiska oraz pasażerów helikoptera, również tych niedoszłych.
Narzucając na siebie wełniany sweter, przeprasza nas, że śmigłowiec nie przyleciał i zapraszając do auta, którym zawiezie nas do Kirkja, tłumaczy, że wszystkie loty helikopterem zostały tego dnia odwołane ze względu na niskie i gęste chmury oraz mgłę. – Zdarza się to bardzo często. Całkiem niedawno na wyspie na kilka dni utknęła para podróżników. I nie był to odosobniony przypadek. To część farerskiej rzeczywistości – tłumaczy widząc nasze zdenerwowanie pomieszane z rozczarowaniem. – Pogoda jest jaka jest i nic na to nie poradzimy. Są rzeczy, na które nie masz wpływu. Jeśli dziś nie polecisz, to polecisz kolejnym kursem, a że będzie to za kilka dni? Cóż. To trzeba zaakceptować. Taka farerska codzienność – mówi jednocześnie przecierając parujące szyby w aucie.
A z nas powoli wyparowują wszystkie negatywne myśli, złość i zdenerwowanie, ustępując miejsca wewnętrznemu spokojowi i radości z podróży powrotnej. Cieszymy się towarzystwem i opowieściami o jednej z najmniejszych wysp archipelagu. Liczymy też po drodze owce i jak mówi nasz kierowca: – Jak będziecie mieli szczęście, to zobaczycie jedyne dwie krowy na tej wyspie.
Śmiejemy się, bo w drodze na lądowisko udało nam się dojrzeć we mgle owe łaciate stworzenia. Któż mógłby się spodziewać, że to takie unikalne zwierzęta w tym miejscu? I uśmiechamy się, bo choć nie spełniliśmy jednego z marzeń – nie polecieliśmy nad Farojami helikopterem – to w ciągu niecałego dnia udało nam się doświadczyć choć trochę prawdziwych Wysp Owczych, popłynąć bujającym się niemiłosiernie promem, spędzić chwilę czasu z mieszkańcami, liznąć trudności z jakimi się mierzą i dowiedzieć się nieco na temat podejścia do życia, tak innego od tego, z którym na Wyspy przyjechaliśmy. Podejścia, które bardzo mi odpowiada i w kontekście opisanych wydarzeń zadziałało na mnie bardzo oczyszczająco.
Są bowiem takie wydarzenia i należy do nich nasza historia, które można nazwać nieprzygodą. I choć na wiele rzeczy dookoła nas nie mamy wpływu, to nadal mamy wpływ na to, jak te rzeczy w nas rezonują. Stąd na wstępie tekstu cytat z Monty Pythona – Always look on the bright side of life. Nie było nam dane napisać pięknego reportażu i wykonać wspaniałych zdjęć z lotu śmigłowcem nad Wyspami Owczymi. Ale za to mamy unikalną historię o tym, jak helikopterem nie polecieliśmy. I że mimo wszystko czujemy się z tym całkiem dobrze 😊