W ekwadorskiej części Amazonii: Zachwytów moc nie tylko w noc
W ekwadorskiej części Amazonii: Zachwytów moc nie tylko w noc

W ekwadorskiej części Amazonii: Zachwytów moc nie tylko w noc

Natura jest jednak nieprzewidywalna i może zaskoczyć rownież i tych, którzy zdają się być przygotowani na każdą okoliczność.

Wahaliśmy się, czy pojechać do lasu deszczowego w Ekwadorze, ponieważ raz za razem pojawiały się nowe okoliczności. Laguna w lesie deszczowym wyschła tak bardzo, że najpierw odwołano nam aktywności w postaci kąpieli z różowymi brzydalami, wróć z różowymi delfinami, których samice bardzo chętnie żerują w rzekach doprowadzających wody do laguny, równie chętnie również wychowują w nich młode. A następnie odwołano aktywności kajakowe, czyli dzienne i nocne wyprawy w poszukiwaniu zwierząt…

Dlatego też i my chcieliśmy odwołać nasz wyjazd do Cuyabeno Wildlife Reserve.

Na szczęście poszliśmy za radą przewodnika, Fabrizio, którego mieliśmy okazję poznać na Galapagos, gdzie dzieliliśmy tę samą kuchnię.
Najpierw odradził nam wybrane wcześniej miejsca, w których mieliśmy spać i spędzać czas w dżungli, a następnie zachęcił byśmy jednak odbyli podróż i wybrali lodge, dla której on pracuje.

Po długim wahaniu, zdecydowaliśmy się na Cuyabeno Lodge, pierwszą eko-lodge, pierwsze tego typu miejsca w rezerwacie Cuyabeno, który położony jest tuż przy Laguna Grande. Miejsce jest rzeczywiście wyjątkowe, choć ma wyposażenie podstawowe:) W skrócie, tutejsze lodge, to po prostu wersja hostelu w dżungli, świadcząca usługi restauracyjno-transportowe, no i oczywiście oferujące różne programy wycieczek w ekwadorskiej części Amazonii.

Podroż do regionu Lago Agrio, gdzie zaczynaliśmy naszą wycieczkę, zajęła nam z Quito ponad 10 godzin. Większość czasu przespaliśmy. I cale szczęście, bo momentami droga – o czym przekonaliśmy się wracając – przyprawiała o gęsią skórkę. Spektakularne góry to jedno, a momentami pełne dziur, wąskie drogi to drugie, ale przejazd przez wartką rzekę z widokiem na przepaść z jednej strony i widokiem na zawalony most z drugiej? O panie!

Po dotarciu do punktu przesiadkowego, dalszą część podroży zaczęliśmy realizować drogą wodną. Do naszej lodży płynęliśmy jakieś 25 km, co zajęło nam około 2 godzin. Na czele kilkuosobowej grupy stanął wspomniany wcześniej Fabrizio, który był naszym przewodnikiem podczas wyprawy. Już pierwsze metry unaoczniły nam, jak bardzo poziom wody w rzece obniżył się. Nie szorowaliśmy po dnie, jeszcze, bo tuż przed naszym przyjazdem kilka dni padało, więc wody tu i ówdzie przybyło, jednak po otoczeniu, patrząc na kolory korzeni zwisających z drzew, można było zauważyć, ze brakuje co najmniej 4,5 jak nie 6 metrów!

Kiedy dotarliśmy, Laguna Grande również była płyciutka. Tak bardzo, że wysiedliśmy z łódki kilkadziesiąt metrów od miejsca docelowego i ostatni odcinek musieliśmy pokonać pieszo, zamiast podpłynąć bezpośrednio do naszego miejsca noclegowego.

Zanim jednak poszliśmy spać, wzięliśmy odświeżającą kąpiel w rzece o zachodzie słońca. Tak w tej samej rzece, w której pływają rożne zwierzęta, np. kajmany i piranie:) Następnie przywitaliśmy się z właścicielem – Luis to niezwykle barwna postać. Były wojskowy, który nie tylko odpowiadał, jako członek ekwadorskiego rządu, za redagowanie tamtejszej konstytucji, czy za wprowadzenie dyscypliny w piłkarskiej reprezentacji Ekwadoru, ale także, między wieloma innymi rzeczami, dowodził jedną z brygad podczas wojny z Peru, a jako lider brygady spadochronowej salutował prezydentowi kraju podczas jednej z ważnych imprez. Smutną ciekawostka jest fakt, że tego samego dnia prezydent Ekwadoru zginął w wypadku samolotowym. Nie tylko ze względu na przytoczone historie miałem deja vu. Jakbym już tego człowieka poznał wcześniej, przegadał z nim długie godziny i dzielił radość i smutek podczas wspólnie oglądanych meczów. Albo jakbym czytał biografię co najmniej kilku bardzo sławnych ludzi.

Na marginesie, Ekwadorczycy są mega wkręceni w futbol. Na straganach dominują kolory reprezentacji oraz różowa koszulka z napisem Messi na plecach.

Wróćmy jednak do powitań. Poza Luisem, poznaliśmy również towarzyszy podróży, rodzinę Szwajcarów, dwie Szwajcarki i Amerykankę, która w podroży jest od, zdaje się, ośmiu lat. Zabawne, że jakieś 50 proc. osób, które do tej pory spotkaliśmy, licząc turystów nie lokalsów, albo rzuciły prace i podróżują po Ameryce Południowej, albo pracują zdalnie i również podróżują po tym kontynencie. To jakby jakaś norma. Interesujące, jak wiele osób wybiera się w podróż podobną do naszej.

Kolejnym przywitaniem było to z gadami i płazami – a konkretnie najpierw z żabą, rezydentką, naszej toalety – a następnie, już nocą, z kajmanami, którym obłędnie świecą się oczy oraz z wężami, które zawieszone łbami w dół, niewzruszone naszą obecnością, wypatrują swojej kolejnej ofiary…

Spacer nocą po dżungli podnosi nieco tętno. Zwłaszcza kiedy gasną nasze latarki i wsłuchujemy się już tylko w dźwięki, bo jest dookoła naprawdę ciemno…

O kolejnej nocnej podroży napiszemy w kolejnym wpisie, bo znowu się rozpisałem za bardzo.

Wiecie już, że po raz pierwszy od bardzo wielu lat, deszczu w lesie deszczowym było naprawdę jak na lekarstwo. Ponieważ przed naszym przyjazdem padało, przez chwilę było lepiej, ale potem z dnia na dzień, dosłownie widzieliśmy jak wody ubywa i w lagunie i w rzece. Metr, może trochę więcej niż metr. Dziennie.

Smucę się i cieszę jednocześnie, bo mam możliwość doświadczenia zjawisk i zdarzeń, które nie zdarzają się codziennie, są unikalne w skali dekad. Bo podobnie, niestety, ma się z delfinami o cielskach, które stają się różowe od wysiłku i jedzenia. Gatunek ten na skutek działalności człowieka już za kilka dekad zniknie, niestety. Podobnie i harpie, którego to przedstawiciela gatunku, mieliśmy okazję obserwować w trakcie naszej podróży. Siedziała bezczelnie na gałęzi patrząc raz po raz na nas, a my spoglądaliśmy na nią, kiedy rozszarpywała resztki upolowanego leniwca. Spektakularny był to widok, niezwykle rzadki, tak bardzo, że – jak wspomniał Fabrizio – organizowane są wyprawy za tysiące dolarów do lasu deszczowego tylko po to, by mieć szansę zobaczyć te ptaki… Naprawdę niesamowitym szczęściem było mieć możliwość obserwować drapieżnika podczas posiłku. I to z łodzi przycumowanej do brzegu.

To wszystko mam na myśli, kiedy pisałem na wstępie o nieprzewidywalności natury. Możesz wypływać kilkadziesiąt razy i nigdy nie spotkać delfina. Ale zdarza się, ze jesteś we właściwym miejscu i czasie. Jak my. I masz możliwość doświadczyć czegoś zupełnie nieoczekiwanego, niecodziennego.

A na dokładkę? Podczas naszego pobytu w parku Cuyabeno zobaczyliśmy obrączkowe zaćmienie Słońca! Od rana wszystkim powtarzałem, że trzeba zrobić przerwę w trakcie wyprawy, ale nawet Fabrizio zlekceważył moje uwagi, że jednak warto. Dopiero, kiedy pokazałem im na niebie co się dzieje, a niebo – znowu szczęście – zasnuło się niespodziewanie i o właściwym czasie chmurami, co ułatwiło, albo nawet umożliwiło, obserwacje, wszystkie szczeki opadły do ziemi. To było jak kłapnięcie szczęki 6.metrowego kajamana! O rajuśku! Tego też nie da się opisać słowami. To magia na niebie. Zobaczcie zdjęcia!

Powiecie, że przesadzam, kiedy dodam, że kiedy wracaliśmy, na niebie pojawiła się spadająca – dłuuuugo spadająca – gwiazda. Ale nie przesadzam. Tak było. Naprawdę.

A trzeba jeszcze odnotować, że jeszcze tego samego dnia widzieliśmy dziesiątki ptaków, spacerowaliśmy po pierwotnym lesie, gdzie na niewielkim obszarze naliczono najwięcej gatunków drzew na świecie – bodaj 400, paliliśmy leśne papierosy, przemierzaliśmy amazońskie bagna niemal zostawiając w nich nasze kalosze, poznaliśmy z bliska różne gatunki pająków i zobaczyliśmy chodzące palmy kokosowe. Wszystko podczas jednego krótkiego dnia…

Zabrakło jedynie anakondy, tarantuli i jaguara. Cóż, może kolejnym razem.

Zeby nie zanudzac, to w kolejnym wpisie, kilka slow bedzie na temat odpowiedzialnej turystyki, o zarobkach w ekwadorze, edukacji, lokalnych plemionach, moze i o ropie i o wyborach.

Tymczasem tylko zakończę, że droga powrotna do mostu, przy którym czekał na nas autobus zajęła nam ponad 3 godziny, utknęliśmy i musieliśmy pchać łódź kilka razy i raz zawracaliśmy po bidon, którego zapomniałem. Ale potem sobie przypomniałem, że schowałem go w innym miejscu, wiec powrót po bidon okazał się być niepotrzebny:)

A może po prostu nie chciałem pożegnać się z tym miejscem?

One comment

  1. Pingback: Gdy księżyc jest w pełni, słuchaj uważnie – legenda o Nocolocie, tajemniczym ptaku Amazonii – Cho z nami!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *