Ziemia została wprawiona w pulsujący rytm, a miarowe kroki potężnych zwierząt zdawały się rezonować z rosnącą ekscytacją widzów tego spektaklu. Bliskość majestatycznych zwierząt – nosorożców i słoni, okrytych mgiełką kurzu, rozświetlonych wschodzącym słońcem, którego promienie pozwalały dostrzec każdy detal na ich skórach – była niczym głębokie spojrzenie w oczy matki natury. Majestat i potęgę przyrody można było dosłownie poczuć.
Nie wiem, co wywarło na mnie większe wrażenie – czy był to ulotny moment, kiedy złapałem kontakt wzrokowy z leopardem, czy chwila, kiedy potężna sylwetka słonia wyłoniła się jakby zza moich pleców, by następnie przebiec na drugą stronę drogi wprawiając ziemię dookoła w drgania? Czy może był to jednak rozkoszny widok guźca z młodymi, a może jednak tulące się i pozujące do zdjęć na środku drogi żyrafy? A może wszystko to po trochu. Spotkanie ze zwierzętami w ich naturalnym środowisku to niesamowite doświadczenie, które trudno wyrazić słowami. Spróbuję jednak skreślić tych parę akapitów na temat wyjazdu na safari do Parku Krugera w Republice Południowej Afryki, które odbyło się zimą. W RPA był to koniec czerwca.
Nie ma żadnej gwarancji, że uda się zobaczyć konkretne zwierzęta
Zima to optymalny termin na wycieczkę do Parku Narodowego Krugera, bo w tym czasie sawanna przerzedza się, a zwierzęta łatwiej wypatrzyć, ponieważ gromadzą się wokół źródeł wody. Sam park natomiast słynie z tego, że szanse na zobaczenie tzw. Wielkiej Piątki, czyli uważanych za najniebezpieczniejsze zwierzęta w Afryce zwierząt – lwa, leoparda, bawoła, nosorożca i słonia – są dość wysokie.
Nasze pozytywne nastawienie ostudziła nieco rześkość zimowego powietrza, które hulało swobodnie dookoła nas, bo zmierzaliśmy w kierunku parku w otwartym aucie, które jest przystosowane do obserwacji zwierząt. A następnie nastroje tonował nasz przewodnik, który zaczał opowieść od stwierdzenia:
– Każdy wyjazd do parku jest dla mnie tak samo nowym doświadczeniem, jak i dla Was. Każdy dzień jest inny, zwierzęta wędrują, mają swoje humory, nie rezydują w stałych punktach. Oczywiście będziemy starali się dotrzeć w miejsca, gdzie zwykliśmy je spotykać, ale absolutnie nie ma gwarancji, że zobaczymy dzikie koty, że uda się zobaczyć bawoły czy hipopotamy – mówi.
Choć po parku można jeździć własnym samochodem, a sieć dróg jest dobrze oznaczona i utrzymana, my zdecydowaliśmy się na tzw. Game Drive, czyli jazdę po buszu w poszukiwaniu zwierząt, w towarzystwie przewodnika i jednocześnie kierowcy. W przypadku deficytu czasu, ma to niezaprzeczalne walory. Zorganizowane wycieczki mają priorytet na wjeździe do parku, a uwierzcie mi, na długo przed wschodem słońca tworzyły się już korki na drodze dojazdowej. Przewodnik zna dobrze topografię terenu, a komunikacja z innymi ułatwia odnalezienie miejscowej fauny. Do tego słuchając opowieści na temat zwierząt i ich zwyczajów, możemy się skupić na robieniu zdjęć, wypatrywaniu zwierzyny i podziwianiu budzącego się do życia dnia, zamiast spoglądać raz po raz na mapę i zastanawiać się dokąd jechać dalej.
Korki i inne cywilizacyjne problemy na drodze w Parku Krugera
O! Jest pierwsze zwierzę – informuje nas kierowca. Żyrafa.
Gdzie? – próbuję cały czas dopasować „ostrość” oczu do panujących warunków.
A tam, na horyzoncie – wskazuje.
Fakt. Widać żyrafę. W sensie jej sylwetkę pod drzewem, dość daleko od nas. Ale bez okularów czy lornetki stada bawołów już nie daję rady dostrzec. Muszę wierzyć naszemu przewodnikowi, że to, na co wskazuje w oddali, „takie czarne kropki”, to bawoły właśnie.
Ale zaraz, zaraz, coś tam majaczy zza krzaków. Biało-czarne pasy odcinają się na tle miedzianej ziemi. Proszę, oto zebra. A właściwe zebry, po minięciu których – niemal od razu – spoglądamy w oczy żyrafie, która skubie liście. Słonce powoli wznosi się nad horyzontem, a nam coraz łatwiej jest odnaleźć skrywające się przed naszym wzrokiem zwierzęta. A to impale, ponownie żyrafy i znów małe stado antylop. Są też bardziej dosadne znaki świadczące o obecności zwierzyny. Droga zablokowana przez kilka aut oznacza ni mniej ni więcej – zwierzę. Stajemy i my podziwiając jak pośród traw przechadzają się dwa nosorożce. I mimo iż to młody z matką, to ich postura budzi respekt. Kiedy przebiegają przez drogę, odnoszę wrażenie, że trącenie jednego samochodu, które wydawałoby się dla nich niezwykle łatwe, niemal niczym dziecięca igraszka, niosłoby katastrofalne skutki dla całej kolumny aut. Dobrze, że nie wzbudziliśmy ich atencji.
Nosorożce to pierwsi przedstawiciele zwierząt zaliczanych do tzw. Wielkiej Piątki, które udało nam się zobaczyć. No bo nie liczę tych bawołów, które były zaledwie ziarnkami piasku na horyzoncie… Ruszyliśmy dalej i słuchamy historii o tym, jak róg nosorożca niemal przyczynił się do jego zagłady – w medycynie Wschodu sproszkowany róg tego ssaka jest uważana za lekarstwo i afrodyzjak… Dlatego też, w ramach ochrony gatunku i przeciwdziałania kłusownictwu, część zwierząt ma je ucinane. Ponoć w niemal bezbolesny sposób. Ale i tak cały czas służby parku walczą z kłusownikami, którzy przedzierając się do parku od strony Mozambiku próbują pozyskać cenny surowiec, zabijając przy tej okazji zwierzęta…
Dywagacje o tym, kto jest bardziej zwierzęciem niż przedstawicielem rozwiniętej cywilizacji przerywa nam kolejny korek na trasie. Tym razem – ku naszemu zdumieniu – tuż przy drodze swoje młode karmi hiena. Jak tłumaczy nam przewodnik, miejsce, w którym to robi, nie jest całkiem przypadkowe. Wskazówką jest bliskość nie tyle drogi, co biegnącej pod nią rury. Już wyjaśniam. Otóż lwy zabijają hieny, aby pozbyć się konkurencji. Celem często padają młode, a że do rury udrażniającej przepływ rzeki lew swego łba nie wciśnie, to młode hieny mają tam idealne schronienie. Mina śmiejącej się od ucha do ucha mamy-hieny, dużo mówi, o tym, kto kogo przechytrzył w tej odwiecznej grze o życie.
W poszukiwaniu lwa i odrobiny prywatności w obcowaniu z naturą
Ustępujemy miejsca kolejnym nadjeżdżającym turystom. A auta rozjeżdżają się po liczącym 2 miliony hektarów parku – każdy w inną stronę, w poszukiwaniu odrobiny prywatności w obcowaniu z naturą. Przemierzenie wszystkimi drogami Parku Krugera, który rozciąga się na 350 km wzdłuż granicy z Mozambikiem i liczy około 60 km szerokości, zajmuje ponoć 7 dni i nocy.
– Chyba że po drodze fotografujesz jeszcze zwierzęta, to wtedy nieco więcej – śmieje się kierowca wskazując na mój aparat, który nieustannie jest w coś wycelowany.
Na jednym ze skrzyżowań rozbawiony swoim żartem kierowca skręca z asfaltowej trasy na szutrową drogę, na której chwilę później natrafiamy na ślady lwich łap. Ale nie mamy sobie robić wielkich nadziei, bo jest już dawno po wschodzie słońca, co oznacza zdecydowanie niższą aktywność króla dżungli. Aż tu nagle! Jest! W skąpanych jeszcze poranną rosą, żółtych trawach dostrzegamy charakterystyczny pysk! Może jego grzywa nie jest niczym ognisty płomień, rozświetlający przestrzeń, ale zdecydowanie przyciąga nasze spojrzenia.
– Dziś wasz szczęśliwy dzień, to już trzeci przedstawiciel Wielkiej Piątki. Nie każdy ma tyle fartu. Zdarza się klientom jeździć po parku kilka dni i nie spotkać tego majestatycznego zwierzęcia – cieszy się wraz z nami przewodnik.
A lew wygląda iście zjawiskowo – jak rzeźba natury, wyryta w kamieniu z niesamowitą precyzją i porzucona gdzieś pośród flory sawanny. Nie wydaje się nami zainteresowany. Ale wyobraźnia buzuje, łącząc ze sobą dotychczas widziane obrazy, z tym co przed nami, co jest symbolem siły i nieokiełznanej dzikości. Duże powiększenie zdjęcia z aparatu pokazuje na pysku szramy, oznaki dzikiej walki, z której to bydle wyszło pokiereszowane. To dodatkowo potęguje respekt w stosunku do zwierzęcia.
Po tym jak zobaczyłem lwa w jego naturalnym środowisku, możemy kontynuować Game Drive, bo choć na liście „to see” mamy jeszcze dwa zwierzęta, to spotkanie Króla Lwa wlało wystarczająco szczęścia do mojego serca. To był magiczny moment afrykańskiej przygody, o którym rozmyślam spoglądając, jak oddalamy się od miejsca spotkania, wznosząc za sobą kurz drogi i pozostawiając krajobraz spowity tajemniczą mgłą.
Śniadanie w obozie pod napięciem
Emocje po spotkaniu nieco opadają, a my udajemy się na śniadanie. Na przerwę wybieramy jeden z kilku rozsianych na terenie parku obozów. Wiadomo – są i gofry i lody i olbrzymi sklep z pamiątkami, restauracja i budki z fast-foodem. Zwyczajny-niezwyczajny ośrodek wczasowy. Do wynajęcia są i domki. Horrendalnie drogie. Jedna drobna różnica, to fakt, że wjeżdża się na teren strzeżoną bramą, a całość przestrzeni, aż po brzegi rzeki, okala ogrodzenie pod napięciem.
Zastanawiam się, jak długo udałoby się nam przetrwać poza tym elektrycznym płotem, bo po spotkaniu z nosorożcem cały czas do głowy przychodzi mi scena z Parku Jurajskiego. To ten moment, w którym strach przed nieznanym rośnie z sekundy na sekundę, słyszymy coraz bardziej niepokojące dźwięki i skalę wielkości prezentuje nam rzut oka na drgania wywołujące fale w szklance wody. I wiemy, że coś nadchodzi, i że to coś jest duże i że spotkanie może skończyć się źle. Poprzez obserwację pozornie nieznaczących przedmiotów doświadczamy niepokoju, bo widzimy, jak rzeczywistość ulega przekształceniu przez obecność olbrzymiego stworzenia.
Tymczasem przed nami druga część wyjazdu do parku w myśl sloganu – „Park Krugera – miejsce, gdzie serce przyrody bije najgłośniej, a przygoda czai się za każdym zakrętem”. Nie wiem wtedy jeszcze, że już za moment przyjdzie mi doświadczyć dźwięków tożsamych ze wspomnianym fragmentem filmu Stevena Spielberga. Dudnienia potężnych kroków rozbrzmiewających w powietrzu, deformacji przestrzeni podkreślających siłę i masę zwierzęcia. Że będę siedział oczarowany i lekko przestraszony, z bijącym mocniej sercem podczas widowiska, z efektami specjalnymi w postaci odczuwalnych wibracji ziemi.
Jeśli krokodyle nie robią na tobie wrażenia, wiedz, że coś się dzieje😉
Ale po kolei. Wyjeżdżamy ponownie do Parku. Po drodze obserwujemy piękne ptaki, kolejne antylopy ale i udaje się przyuważyć krokodyla. Gdyby nie to, że musieliśmy zatrzymać się na moście ustępując przejazdu, w ogóle nie zwrócilibyśmy na niego uwagi. Wyglądał jak kawałek otoczenia – fragment drewna pokrytego błotem. Nieopodal mamy okazję dostrzec sępy, które w słońcu suszą pióra ubrudzone krwią.
A potem, jak z przygód Tomka Wilmowskiego, przyszła kolej na największe żyjące na lądzie zwierzę.
Stop, stop, stop, krzyczymy, chwilę po tym jak minęliśmy nie wyróżniające się niczy krzaki. Najpierw kły, potem trąba, wielkie falujące uszy! Niczym nieskrępowany wyłonił się słoń! Z ogromnymi ciosami i przytłaczającą sylwetką, przemierzał krainę z niezwykłą gracją. Jego kroki były jak grzmot na ziemi, a jego obecność napełniała powietrze wonią potęgi. O cie panie! Mam najwyższe miejsce w pojeździe a czuję się taaaaaki malutki. Czad! W sensie RPA, ale czad! Kilkutonowe zwierzę przechodzi obok naszego auta i jak gdyby nigdy nic spaceruje na drugą stronę drogi. Idzie chwilę jej prawym skrajem, po czym zmienia plany i wraca, skąd przyszedł. Ziemia dosłownie drży pod naporem wielotonowego potwora… To z pozoru łagodne zwierzę bywa mniej przyjazne. Zdarza się, że rozdrażnione przez niedoświadczonych turystów podróżujących prywatnymi autami, potrafi napędzić im strachu.
„Tropiki. Ach upalny jest wasz urok dziki, dziki, aha ha”
Strach i zachwyt budzić może również spotkanie z leopardem. Pozornie leniwy, pozornie spokojnie odpoczywający w cieniu, a jednocześnie ze świdrującym, intensywnie nieprzyjemnym spojrzeniem. To spojrzenie nie jest rzuceniem wyzwania w twoim kierunku. To spojrzenie manifestujące jego siłę i przekonanie, że to on jest władcą terytorium i tylko pozwala siebie podziwiać. To jego kocie spojrzenie jest niemal pogardliwe. Zdaje się mówić, że „teraz jestem syty, jest za gorąco i zwyczajnie nie mam ochoty, ale gdybym tylko chciał, w ułamku sekund dostałbym się do waszych gardeł i rozszarpał was na kawałki. Leopard jest rzeczywiście mistrzem kamuflażu, a w jego spojrzeniu odkrywasz to mistyczne połączenie delikatności i grozy, które budzi obawy, ale jednocześnie fascynuje i wabi swoim nieodparty urokiem.
Mało brakowało, a leoparda nie widzielibyśmy wcale, jechaliśmy w zupełnie innym kierunku, ale po drodze cynka dała nam inna przewodniczka, która zachęciła nas do zmiany trasy, rzucając tylko krótkie „w okolicach pętli widziano leoparda”. Nie spodziewałem się, że w pełnym słońcu uda się doświadczyć takiego spotkania, kolejnego magicznego momentu w królestwie zwierząt.
Prawdę mówiąc po południu safari wydaje się już nieco mniej ekscytujące, zwłaszcza, kiedy udało się spotkać na swej drodze pięć zwierząt z tzw. Wielkiej Piątki 😉 ale choć widok popularnych antylop czy zebr może zacząć nudzić, to warto być czujnym, bo zdarza się, że przyroda potrafi zaskoczyć. I tak mimo wielu widoków na żyrafy, dopiero po południu udało się uchwycić cudowny kadr, kiedy na środku drogi stały w rodzinnym uścisku! Zawiesiłem oddech w powietrzu, aby utrzymać obiektyw nieporuszony! Ale też z zachwytu nad pięknie romantyczną sceną.
A kiedy już wracaliśmy do bazy, na brzegu oczka wodnego, zauważyliśmy bawoły. Tym razem widziałem je dokładnie, kiedy wraz z hipopotamami oddawały się popołudniowemu relaksowi.
– Mieliście olbrzymie szczęście – zdarza się, że z jakąś grupą jeżdżę kilka dni z rzędu ale i tak bez sukcesu. A tu proszę wszystkie zwierzęta z Top 5, a widzieliście jeszcze gnu, kudu, guźce, orły, sępy, małpy i krokodyla – z entuzjazmem podsumowuje wyjazd nasz przewodnik. – Dzień należy uznać za wspaniały – dodaje. Pozostaje mi tylko przytaknąć i po raz chyba setny zanucić pod nosem harcerską piosenkę, która towarzyszyła mi tego dnia niemal przez cały czas od momentu przekroczenia bram parku:
Przez afrykański busz nie przejdziesz ani rusz / nikt nie przedrze się bez noża
Jest tylko jeden mąż, co piersią pruje gąszcz / To noso, noso, noso, nosorożec.
Tropiki, tropiki, tropiki, / Ach upalny jest wasz urok dziki, dziki, aha ha