Bogota: Botero, murale, muzeum złota i wyparowujące zdjęcia
Bogota: Botero, murale, muzeum złota i wyparowujące zdjęcia

Bogota: Botero, murale, muzeum złota i wyparowujące zdjęcia

Dzień był rześki, w końcu. Mimo wysokosci ponad 2500 npm na jakiej leży Bogota, dało się oddychać. Po czasie spędzonym na karaibskim wybrzeżu, powiedziałbym, że było nawet chłodno, mimo iz termometr wskazywał około 22 stopni. Chmury, przez które prześwitywało słońce, zapowiadało dobry dzień. Turystycznie ale i  fotograficznie. Po standardowym śniadaniu, z jajecznicą, plackiem ryżowym i kawą, ruszyliśmy nowojorsko wyglądajaca taksowką (ciekawostka. W aucie unosił się zapach jaki kojarzę z końca lat 80., z warburga mojego wuja lub fiata 126p mojego dziadka, a to nie jedyne skojarzenia z dzieciństwem, po pierwszych krokach stawianych w ameryce lacinskiej, bo jest jescze cola roman i inne, ale o tym innnym razem), którą można – o dziwo – zamowić poprzez aplikację uber, w kierunku pierwszej atrakcji.

Pokazałbym wam okolicę, w której nocowaliśmy, pokazałbym zdjęcia kilka barwnych i żywych murali, kilka kadrów z drogi w kierunku świątyni zlokalizowanej na 3000 m – montserate, pokazałbym podróż kolejką, świątynię, portrety grupy etnicznej, która wizytowała miejsce w tym samym czasie co my, pokazałbym wam również widok na Bogotę, która jest olbrzymia. Naprawdę olbrzymia. Nie zmieściłbym jej nawet korzystając z obiektywu o szerokim kącie widzenia.

Pokazałbym, gdyby nie fakt, że z aparatu wyparowało około 200 zdjęć. Gdzie się podziały? Nie wiem. Próbowałem je odzyskać ale udało się to tylko z fotografiami z końca dnia… Cóż. Aparat zaczął płatać figle po tym, jak tańczył z nami w nowojorskim deszczu, który złapał nas w central parku na początku naszej podróży.

Po 21 dniach stan jest taki, że jeden obiektyw nie odzyskał sprawności, wyświetlacz aparatu nie działa i nie wiadomo, co stoi za problemem ze zdjęciami, które jakby rozmyły się w powietrzu. Może to ja kradłem dusze robiąc fotki, a może jakaś magiczna aura chroniła lokalsów w obrębie świętego miejsca przed rejestracją rzeczywistości przez migawkę aparatu…

No, ale jak wspomniałem, Bogota jest hjudż. Rill hjudż.

Z pierwszych wrażeń, zanim pojdziemy dalej, są:

– wysiadłem z autobusu, ktory już wyjeżdżajac z Armenii miał ponad godzinne opóźnienie, a skończyło się na ponad dwóch, i poczułem chłód.  12 stopni w nocy wymaga koca i ciepłej kołderki

– okolica, gdzie mieliśmy nocleg, wydawała się taka oldscoolowo amerykańska. Dużo budynków z czerwonej cegły, splątane kable prowadzące prąd do lokali, zapach marychy, zbiorniki z napisem etarnit na dachach (to zbiorniki na ciepłą wodę), no i te żółte taxówki oraz olbrzymie ciężarówki

– murale, murale, murale. Dużo, jaskrawo, barwnie. Podobało mnie się.

– wieżowce. Może to nie Dubaj, ale kilka budynków było nawet, nawet.

No i stoisz i patrzysz na częśc Bogoty z góry, wydaje ci się, że łapiesz fajne kady, a tu zonk. No ale zostają wspomnienia i kilka migawek z telefonu:)

Z Monserate zeszliśmy w kierunku dzielnicy czicza-artystycznej, gdzie na każdym kroku możesz spróbować tego tradycyjnego napoju ze sfermentowanych owoców, który dla mnie smakował jak pomieszanie kompotu z sokiem.z ogórków kiszonych. Do tego sporo murali, sztuki ulicznej i miks zadbanej i niezadbanej tradycyjnej zabudowy z nieco nowszą architekturą.

Plac głowny był tego dnia przygotowywany do manifestacji ruchów feministycznych, a budynki oplecione czarnym suknem. Domniemam, ze to dlatego, że dwa tygodnie wczesniej zmarł jeden z topowych wspólczesnych artystow, rzeźbiarz i malarz, Fernando Botero, o którym jeszcze za chwilę.

Plac trochę mnie obrzydził przez tysiące gołebi, które dokarmiane robią tu za atrakcję większą niż na rynku w Krakowie. No i robią tez inne rzeczy, między innymi na głowę Boliwaro, ktorego pomnik jest umieszczony w centrum każdego miasta w Kolumbii.

Na ryneczku – poza sprzedawcami karmy dla gołębi – możesz też kupić wszelkiej maści owoce, czipsy z ziemniaków i bananów, grilowaną kukurydzę i wszelkie smażone na tłuszzu kolumbijskie przysmaki zwane ACOŚTAM.

No ale wracajac do zmarłego Botero. Topową atrakcją Bogoty jest muzeum jego imienia, gdzie poza jego obrazami i rzeźbami, ktore w karykaturalny sposób przedstawiaja różne postaci, znajdziemy również szereg prac takich artystów jak Picasso czy Monet, ktoŕe to dzieła są darem od Botero. Co więcej muzeum jest za darmo, ma darmowe wifi i toalety, jakby kto potrzebował w trakcie zwiedzania stolicy Kolumbii. 

Niejako scalone z muzeum Botero są jeszcze dwie wystawy – sztuki wspólczesnej i Monet. Można je jednak odpuścić i poszwędać się po prostu po mieście,  zjeść wafle z karmelem i owocami, wypić kawę (ale nie tę z termosu), czy herbatę z liści koki. Pełno też straganów i sklepow z watpliwej jakości pamiątkami. Zawsze zastanawiam się, jak wygląda fabryka tego całego syfu. Każde miasto na świecie, gdzie pojawiaja sie turyści, ma miriady tego typu sklepow. Setki, tysiące, miliony, miliardy błyskotek, czapek, magnesow etc. Produkowane przez setki rąki, transportowane na tysiące kilometrów, kupowane przez miliony turystów… To musi być fabryka wielkości co najmniej Warszawy jeśli nie Bogoty właśnie….

Pozostając jeszze w kwestii straganów, bo to one kojarzą mi się poza np. Kolą Romana, która smakuje i wygląda jak oranżada w szklanej butelce za najlepszych lat, ale są tu na straganach tego takie cuda jak gry typu pegasus / nintendo tylko, że włożone w obudowę przypominającą polystation, wszelkiej maści podróbki odzieży sportowej (króluje reprezentacja Kolumbii w pilce nożnej oraz nba oraz calvin clein i balancianga), do tego stoiska – koce rozwinięte na ulicy z kablami, uszczelkami i innymi niewiadomokomuidoczego rzeczami…

Wracając do meritum, czyli spaceru po Bogocie.

Warto po zachodzie slonca wybrać się do muzeum złota. My krążyliśmy wokól niego poszukując jedzenia i skończyliśmy wchodząc w randomowe drzwi, na których skusiła nas tablica z napisem „danie dnia 14000$”. Był to bardzo dobry, choć przypadkowy wybór. Wnetrza oldskulowe, jak w stołowce lat 80. W Polsce, z kraciastymi obrusami, ale dookoła jakby muzeum staroci. A to maszyna do pisania, a to obraz z galeonem, a to rower typu wigry zwisający z sufitu. Do tego mega wysokie wnętrze. Chyba z pięć metrów. W części jadalnej rozświetlone, a w części barowej mroczne, jedynie z widokiem na krzątające się w kuchni kucharki. Jedzenie? Jak u babci. Zupa zacierkowo-rosołowa z kolendrą. Mniam. Kompot? Mniam. Ziemniaki w skórce, ryż i idko z kurczaka w sosie potrawkowym z szynką i sałatka z mango?

Mniam, mniam, mniam.

O ja cie.

Tak można podsumować to jedzenie, które było doświdaczeniem o tyle dziwnym, że rozmawialiśmy sobie chwilę wcześniej, że już tęsknimy za polskim jedzonkiem, za rosołkiem itd.

Najedzeni uderzyliśmy do muzem złota. W cenie pięciu złotych. Jak nie macie czasu, wejdźcie tylko na ostatnie piętro, bo tam dla mnie była najlepsza częśc ekspozycji. Światło i mrok, dźwięki, złote artefakty. Jest sztos. Jak macie czas, zacznijcie od dołu. Doświadczenie będzie pełniejsze:)

Powrót do noclegowni zajął nam chwilę, bo ubera udało się złapać po pól godzinnym oczekiwaniu. Trafił nam się gość, który jedzie niebawem do Polski, do Słupska na chrzciny dziecka swojego kolegi, który ożenił się z Polką. Głowa mu parowała, kiedy probował powtórzyć dobry wieczór, a jeszcze bardziej, kiedy usłyszał, że największym polskim miastem jest Warszawa z milionem mieszkańców, a Słupsk,  to przy niej miasteczko…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *