Z pingwinami na końcu świata
Z pingwinami na końcu świata

Z pingwinami na końcu świata

Pingwiny. To motyw przewodni kilku ostatnich dni. Najpierw w drodze powrotnej z El Chalten przejechaliśmy Argentynę w szerz, aby trafić do Rio Galagos, ponoć prężnie rozwijającego się miasta, choć którego niektóre dzielnice charakteryzują się dość chaotyczno-brzydką zabudową. Tam zrobiliśmy bazę wypadową. Okazało się, że w języku tutejszego airbnb przytulne miejsce oznacza garaż przerobiony na homestay. Zasłona milczenia. Na spacer i zakupy trzeba zabierać ze sobą kij. Na wszelki wypadek, żeby przegonić psy, które ujadają z każdego okna, każdej bramy i każdego podwórka, które czasem bramy nie ma…

W skŕocie, średnio spodobało mi się miasto. Dodam tylko, bo zapomnę, a to taka mała dygresja, ze wjeżdzajac do większych miast, mijasz po drodze posterunki policji, jakby granice. Skontrolowano nas raz. Było milo i kulturalnie. Doceniam.

O czym to ja pisalem? No tak pingwiny.

 Zdecydowaliśmy się na pingwiny w parku Monte Leon (nazwa parku wzięła się od skał, które wyglądają jak leżące lwy). Jedzie się długo, google wskazuje złe miejsce. Tzn. wskazuje już nieuczęszczaną drogę do parku. W praktyce trzeba pojechać dalej. Zarejestrować swój wjazd, a potem wrócic i otworzyć sobie bramę.

Sam park bardzo ładny, niewiele uczęszczany i miło można tam spędzić nawet i cały dzień, czy to obserwując guanako, lwy morskie, czy ptaki, czy włócząc się po plaży lub obserwując ocean. A przede wszystkim obcując z pingwinami, których kolonia jest baaaardzo duża. Magelańskie ptaki chętnie gniazdują w okolicach ścieżki turystycznej, więc nie jest to podglądanie, a przebywanie pośród pingwinów. Choć czasami trzeba wytężyć wzrok, by poszukać jednego czy drugiego w krzakach, to jednak w czasie kiedy my byliśmy, dziesiątki pingwinów i małych i dużych chętnie pozowało nam do zdjęć.

Pingwinów było zatrzęsienie jeszcze na plaży, ale to plaża tylko dla nich, więc moment, kiedy zbierały się do polowania oglądaliśmy z daleka. Wracając, stwierdziliśmy, że pingwinów było nam mało, więc kolejnego dnia, w drodze powrotnej do Punta Arenas, skąd wypożyczaliśmy auto, postanowiliśmy wyskoczyć do polecanej, małej kolonii pingwinów królewskich, zlokalizowanej już na czilijskiej części ziemii ognistej.

Ciekawostka jest taka, ze miejsce powstalo, bo na prywatnej ziemi, pingwiny postanowiły założyć kolonię. W związku z tym postanowiono je chronić i jescze bardziej ogrodzno teren, prowadzono następnie badania, a finalnie turyści mogą kilka razy dzieennie odwiedzić owo miejsce po dokonaniu rezerwacji i uiszczniu opłaty. O ile samo zobaczenie pingwinów, nawet ze sporej odległości, to duża frajda – spacerują niczym angielscy dżentelmeni, dyskutując o wielce poważnych sprawach, albo wysiadują jaja, albo korzystają z kąpieli, o tyle samo miejsce jest tak bardzo turystyczno-chilijskie, że po prostu nie polecam i już tłumaczę, co mi w tym miejscu, ale i wielu innych w Chile przeszkadzało.

Dostępność atrakcji. Każda skała, każda wyróżniająca się ścieżka, czy laguna.  Prawie Wszystko jest płatne. Odwiedzając Atacamę trudno jest zrobić to budżetowo. Ale ceny, to jedno. Płacisz, ale często nie dostajesz nic w zamian. Nie ma informacji o miejscu, wyjaśnień, jak się poruszać etc. Więc cenowo jest bardzo zachodnio-europejsko, A serwis, no taki delikatnie mówiąc, średni.

U pingwinów, dosłownie poczułem się zażenowany. Jadę kawał drogi, przeprawiam się promem, znowu jadę kawał drogi, a drzwi do ośrodka zamknięte na 4 spusty. Z toalety można skorzystać, ale dopiero na kilka minut przed wejściem… to jedno. Drugie to wyjaśnienia o miejscu. Bardzo pobieżne… na plus, ze po angielsku. No i trzy. Idziemy oglądać pingwiny, a samo oglądanie trwa dosłownie kilkanaście minut i jeszcze cię popędzają… no nie lubię. Całość podsumowuje żenujący żart prowadzącego, który najpierw zaoferował pomoc w nagraniu wideo, po czym dodał, że ta pomoc jest w cenie wejścia i nie będę musiał dopłacać. Żeby było jasne. Nie mam nic przeciwko płaceniu za atrakcje, jednak kiedy nie czujesz się po wizycie w danym miejscu gościem, tylko widzą w tobie i traktują cię jak bankomat, z którego wyciąga się kasę, pozostaje niesmak. Ale dość już o ludziach, wróćmy do pingwinów.

Chociaż jeszcze odnotuję sobie tutaj przygodę w drodze powrotnej, kiedy nasz prom miał ponad dwie godziny obsuwy, ponieważ na podjeździe rozkraczyła się ciężarówka. Przez to niestety opuszczoną wioskę ogladaliśmy już tylko krótko, po zachodzie słońca.

Wracając do pingwinów. Trzecie spotkanie, z trzecim rodzajem pingwinów miało miejsce  podczas rejsu z Ushuaia.  Rejs sprzedał nam typek, który doskonale mówił po polsku. Trzy słowa. Kurwa, ja pierdole, dziękuję.  Cóż. Kurwa była reakcją na nazwisko Lewandowski. Ja pierdole to nauka z filmu na youtubie o bobrze. A dziękuję, to reakcja na to, ze kupiliśmy wycieczkę. Obiecał dużo. Dostaliśmy mniej, no ale wizytą pod wyspą pingwinów zamknęliśmy wizytę na końcu świata.

W skrocie: Płatnych wyvieczek na pingwiny nie polecamy. Choć oczywiście, płacisz raz, a wspomnienia zostają do końca życia:)

Stad dyskusyjna była wizyta w parku narodowym Ziemi Ognistej przede wszystkim właśnie ze względu na wysoką cenę, choć było kilka zaskoczeń, jak np. Papugi, których w ogóle się w tym miejscu nie spodziewałem, jak grzyby Darwina, wyglądające dla mnie jak pomarańczowe komórki rakowe, a które porastają wiele drzew w parku i są ponoć jadalne, czy jak skaliste, układające się w kształt półksiężyca plaże, niewielka ilość turystów czy mikro placówka pocztową, w której urzęduje były nauczyciel z Buenos Aires, który po przenosinach na Ziemię Ognistą  samowolnie obwołał się gubernatorem mikroregionu i zarządził w nim anarchię w myśl hasła, rób na co masz ochotę, jeśli tylko respektujesz innych. Było miło, a nie spektakularnie. Czasami jednak to miło to wszystko, czego potrzebujesz. Przytulić się do tutejszych buków, które oczy mają mniejsze. Zamoczyć nogi w lodowatej wodzie w lodowcowej lagunie. Pospacerować po lesie, zobaczyć sokoły, które są mniej płochliwe niż tutejsze dzikie konie.

Koniec świata zwiedzaliśmy więc najpierw autobusem, autem i pieszo. Pływaliśmy po kanale baigle, ale teŻ jeździlośmy konno i tę ostatnią aktywnośc możemy totalnie polecić. Nie dość, że oglądaliśmy przestrEń z nieznanej dotąd perspektywy, obcowaliśmy z naturą i zwierzętami, to jescze i serwis i cena były wielce satysfakcjonuje.

Na końcu świata – umownym, bo dalej na południe znajdziemy jeszcze np. Osadę po stronie czilijskiej, czyli Port Williams – spędziliśmy czas dość leniwie.  Niemniej można tu zrobić sporo fajnych trekingow. Niestety nam zabrakło czasu, a szlak, który plnowaliśmy przejść był jeszcze zamknięty. Niemniej warto rozważyć te lokalizację, bo samo miasteczko jest o tej porze roku całkiem przyjemne, dużo tu ulicznych artystów, dobrej czekolady, no i pochodzić jest gdzie. Warto jednak uważać na trasy z maps me czy maps cz. Ścieżki, które my wybraliśmy istniały tylko wirtualnie, a te w terenie miały już nowe oznaczenia i prowadziły w zupełnie innych kierunkach. Zdecydowaliśmy się jednak – dzień się kończył, a my cały czas byliśmy w lesie – pójść do miasta pozostałościami starej dróżki. Na końcu musieliśmy więc odganiać się od hord psów w dzielnicy Ushuaia,  ktorej raczej nie chcieliśmy oglądać ani zwiedzać.

Las. Sam w sobie spoko. są i grzyby i duża dzikość i drzewa mają często wisiorki z mchu i paproci. Jest ładnie, a jesienią ze względu na to, ze jest tu wiele buków, musi być jeszcze piękniej. A w lesie byliśmy, bo po przejażdżce konnej (och wow! to na inny wpis, kiedyś) wybraliśmy się zobaczyć lodowiec Martial, ale nie warto o tym wspominać.

Wspomnieć jednak należy, że – nie wiedzieć czemu – kiedy doszliśmy już do asfaltu, a czekając na uberka, zjedliśmy hotdogi, zwane tu super panchos, serwowane z czipsami. Były super:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *