Kilometry w Australii połyka się łatwiej niż w Polsce, przynajmniej w Outbacku. 100km/h i jedziesz prosto. Jedziesz, jedziesz, jedziesz, krajobraz rzadko się zmienia. O! Tam jakiś samotny krzaczek. O! Tu pęknięta opona. A tam? Porzucony na poboczu samochód. I stop. Stacja. Zapraszam w podróż przez australijski Outback.
– Dokąd jedziecie? A do Cairns! A którą drogą? – zapytała demoniczna sprzedawczyni australijskich pajów (przysmaków przygotowywanych z ciasta kruchego lub francuskiego wypełnionych najczęściej mięsem – przyp. red.) w jednym z kolejnych miasteczek duchów, przez które przejeżdżaliśmy. Jakby wiedziała, że jeszcze chwilę temu ze strachem w oczach pokonywałem drogę zalewaną raz po raz przez wylewające rzeki. Widząc moje przerażenie zadanym pytaniem, które nie wróżyło nic dobrego, zebrało się jej ma śmiech. Niósł się pomiędzy ciastkami z jabłkiem i śmietaną (średnich), tradycyjnymi paies (najlepszymi, jakie jedliśmy w Australii, ale przesolonymi i raczej dalekimi od najlepszych w Nowej Zelandii, czyli średnimi) i kawą, która była kawą. Też raczej średnią. Odpowiedziałem żartem przyrównując jej śmiech do diabelskiego rechotu. Przyjęła to z godnością i wdaliśmy się w krótką konwersację wykraczającą poza ramy zwyczajowego small talk.
Chrzęszczenie mielonych ziaren i inne wydawane przez ekspres dźwięki spowodowały, że w głowie rozpoczęła się gonitwa myśli.
Powoli wyjeżdżaliśmy już z Outbacku, skręciliśmy z przecinającej na pół niemal całą Australię Stuart Highway. Duchota i skwar cały czas doskwierały, choć było już tylko trochę powyżej 40 stopni, ale widzieliśmy Uluru, które było jednym z marzeń, a teraz przed nami kilka kolejnych tysięcy km, aby dotrzeć do wielkiej rafy koralowej.
Zanim trafiliśmy do tej piekarni, byliśmy w kilku innych miejscach w Outbacku. W miasteczkach, które pojawiły się już po wizycie w Uluru, bardziej na północ i północny wschód, ruch na ulicach był minimalny. Ludzi prawie wcale nie było widać. W porze deszczowej turyści zaglądają tu bardzo rzadko, niemal w ogóle. Zarówno po miasteczkach w drodze do Townsville, jak i wcześniej, po Outback-owych roadhousach (zajazdach podróżnych – przyp. red.), hula wiatr. Miasteczka wyglądają jak uwspółcześnione makiety z westernów.
W roadhousach, które są raczej muzeum osobliwości, zwykle trafia się na bar, pub, pamiątki i toalety. W jednym roadhousie, po wejściu do środka, aż trzy tablice wskazywały, gdzie jest WC. Sęk w tym, że każda w innym kierunku… – Mamy aż 64 toalety w całym budynku – pochwalił się, wstając energicznie z krzesła, jedyny osobnik w tym budynku, poza mną i kobietą, z którą żartowałem sobie, że nie mam pojęcia, na którą toaletę się zdecydować.
Z baru i toalety płynnie przeszedłem do marketu połączonego ze stacją paliw. Sprzedająca mi specyfik na muchy kasjerka, która wydawała się być szefową, (wnioskuję po tym, jak obsztorcowała przy mnie jedną z pracownic), już taka miła nie była. Raczej typ z muchami w nosie. Zapytałem: – Czy to dobry sprej? Odpowiedziała: – Nie wiem, nie używam. Zapytałem więc, jak radzi sobie z muchami: – Przywykłam – odparła. – Po ile paliwo? Westchnęła i wybełkotała kwotę. Niezrozumiale. Nie poprosiłem już, by powtórzyła. I o więcej rzeczy nie pytałem. Stwierdziłem, że na paliwie dam zarobić kolejnej stacji.
Standard roadhousów jest różny, choć większość wygląda jak ze skansenu, począwszy od wystroju, a na analogowych dystrybutorach paliwa skończywszy. Za to ceny paliwa są jakby z przyszłości (śmiech). Na każdym dystrybutorze wisi kartka z przypomnieniem, że należy zapłacić za benzynę. I ostrzeżenie, że jeśli nie uiścisz opłaty, będziesz ścigany. Widocznie jest coś na rzeczy. Lubią sobie zatankować i odjechać…
W każdym pubie i każdym sklepie natomiast wisi tabliczka, że aby zostać obsłużonym trzeba być ubranym. Coś jak w Nowej Zelandii, gdzie na wejściu znajdują się informacje: „Zdejmij brudne kalosze zanim wejdziesz do środka”. I choć Australijczycy śmieją się z Nowozelandczyków, że ci są wieśniakami, to w kwestii kultury, organizacji przestrzeni, infrastruktury turystycznej przy drogach i przeznaczonej dla kamperów, Nowozelandczycy biją Australijczyków na głowę.
W Nowej Zelandii każde miasteczko, nawet to, na które składa się jeden sklep i stacja benzynowa, ma publiczną toaletę z wodą, papierem etc. Do tego sporo jest punktów, gdzie można się zatrzymać za darmo na noc w pięknych okolicznościach przyrody, a to z widokiem na ocean, a to z widokiem na Mount Cook (najwyższy szczyt Nowej Zelandii – przyp. red.), a to przy szmaragdowej tafli jeziora. Do tego, choć nie wszystkie punkty postoju mają toaletę, to na pewno w zasięgu kilkudziesięciu kilometrów znajduje się taki z toaletą, stolikiem, czasem wiatką i koszem na śmieci. W Australii jest z tym problem, a większość miejsc z darmowymi kempingami jest bardzo oddalona od atrakcji. Nie ma żadnych koszy, toalet etc., a miejsca, gdzie można pójść w kimę nie dysponując autem 4×4 są zwykle tuż przy drodze, więc hałas nie pozwala wypocząć, a i widoki nieszczególne. W Australii mniej dbają też o środowisko – z umywalki w wannie wszystko może lecieć na ziemię… W Nowej Zelandii to nie do pomyślenia. Cóż, kto jest wieśniakiem? (śmiech)
Wróćmy do drogi i zajazdu. Najdziwniejszy był roadhouse połączony ze sklepem monopolowym, przy którym wystawali aborygeni. Aby zatankować, musiałem najpierw oddać na czas tankowania dowód. A wchodząc do środka, wszedłem jak do baru, który o 12:00 wyglądał tak, jakbym trafił tam w środku nocy. Co robił tam barman z francuskim akcentem, który kiepsko radził sobie z wyjaśnieniem czegokolwiek po angielsku i miał kłopot z podaniem informacji o cenach? Nie mam pojęcia. Nie przeszkadzało mu to kasować za paliwo blisko 3 dolary za litr, gdzie cena w mieście bywa poniżej 2 dolarów.
Najładniejszym był za to ten, który wrócił do życia po pożarze. Odszkodowanie musiało być spore. Z zewnątrz? Takie trzy na pięć, nic specjalnego, ale wewnątrz już XXI wiek. Dużo przestrzeni dobrze rozplanowanej, eleganckie toalety z marmurami, dużo różnej maścić pamiątek, elegancko wyeksponowanych, aby podbić cenę. Tu skusiłem się tylko na paliwo, bo ceny coli były zdecydowanie zawyżone.
Był też roadhouse, który w 2021 roku ozdobiony został muralem. Wtedy zdaje się próbował wrócić do żywych. Na przylegającym doń campingu był Hulk (super bohater, wielki, humanoidalny, zielony stwór o nadludzkiej sile i wytrzymałości – przyp. red.), a na czole wejścia cztery głowy ufoludków. Ale raczej to nie UFO stało za dewastacją (może to był – uwaga suchar – jakiś artystyczny performens dewa stacja, haha) i zamkniętą teraz przestrzenią. Przyglądając się bliżej, Hulk słaniał się na nogach, dystrybutory wyglądały, jakby przeżyły napad z bronią w ręku, drzwi z powybijanymi oknami… Cóż. Chyba biznes nie poszedł za dobrze.
A że turystów jak na lekarstwo, świadczą też kosze z przecenionymi produktami w roadhousach. Głownie są to napoje, których data ważności jest przecież długa. Jeśli trzeba sprzedawać je po terminie, znaczy, że chętnych jest naprawdę mało. Covid zebrał żniwo w każdej części świata. I niemal w każdej branży. Coraz częściej słychać, że nowymi kolonizatorami są Azjaci, którzy skupują na potęgę upadające biznesy. Nie tylko w Australii, ale to temat na inną opowieść.
Wracając do roadhousów, to miejsca tak specyficzne i różne, jak różną Australię udało nam się poznać przejeżdżając tych 7 tys. km do tej pory.
Czy cały czas czekam na kawę? Chyba tak. Były więc różne strefy czasowe, różna przyroda, różne zasady dotyczące m.in. nocowania, wreszcie różni ludzie. To tylko drobne wycinki rzeczywistości:
Ceny paliwa. W Outbacku są przesadzone i do tego nigdy nie wiesz, gdzie trafisz na najwyższą. Spodziewałem się, że będzie to Uluru, ale potem był Kings Canyon, a potem jeszcze jedna stacja, gdzie cena zbliżała się do 3 dolarów za litr bezołowiowej.
Mapy. Generalnie Google radzi sobie ok. Ale w Outbacku lepiej pytać na stacjach lub miejscowych, a najlepiej spojrzeć na papierową mapę. Dzięki temu można uniknąć jazdy po szutrowej drodze przez ponad 100 km, co dla niektórych pojazdów kończy się zwykle przebitą oponą…
Kempingi. Te płatne są zwykle bardzo dobrze wyposażone. Większość ma baseny. Także spoko. Cena za noc? Jak za dwójkę w dobrym / średnim hotelu w Polsce.
Bezgotówkowość. W zasadzie wszędzie można płacić kartą. Bilety na atrakcje, w tym wstępy do parków narodowych, kupuje się online. Gotówka może być przydatna, jeśli chcesz kupić np. owoce ze straganu przy drodze. Zostawiasz wtedy pieniądze w tzw. Puszce uczciwości.
Otwartość. Australijczycy bardzo często zagadują, a to o aparat, a to o cel podróży, a to o inne rzeczy, które wydają im się ciekawe, wychodząc bardzo często poza zwykły small talk na zasadzie: „How Are You?”. Była więc rozmowa o poszukiwaniu skarbów ukrytych pod ziemią, rozmowy o Kościuszce, o kiepskich pracownikach i dobrych zarobkach w Australii, połączone z zachętą do przyjechania do pracy w Australii; o fotografii; o podróżach na emeryturze, a także o sprzedaniu duszy, byciu prawdziwie wolnym, o nauce chińskiego, grze w teatrze, komunikacji miejskiej, pogodzie i kawie, wiadomo, a także narzekanie na sytuację i duże miasta oraz zachwalanie Australii.
Niebezpieczeństwa. Kangury, obok drogowych pociągów rozciągających się do 53 m, to rzeczywiście spore zagrożenie. Są koloru asfaltu i nie widać ich po zmroku. Kangury, nie pociągi. Jeśli mówią ci, a mówią to bardzo często, aby nie podróżować po zmroku autem, dostosuj się. To rzeczywiście nienajlepsza pora do jazdy. Unikać trzeba nie tylko kangurów, ale także owiec czy bydła, w starciu, z którym szanse mają jedynie wspomniane wcześniej drogowe pociągi, które są niczym pojazdy z „Mad Maxa” (australijskiego filmu science fiction – przyp. red.). W nocy i w dzień uważać trzeba na truchło, a także na padlinożerców. Ptaki, zwłaszcza te większe, wzbijają się w powietrze wolno i wydaje się niezdarnie. Łatwo w nie uderzyć, czego nie polecam.
Gorączka białej linii. To też w kwestii niebezpieczeństw. Ponoć kierowcy dużych aut potrafią przejechać długie kilometry wpadając w mikro drzemki, prowadząc jednocześnie pojazd w miarę sprawnie. Usypia ich długa biała linia ciągnąca się kilometrami i brak innych punktów „zaczepienia” dla wzroku… Łatwo sobie wyobrazić, co może się stać po spotkaniu z pojazdem prowadzonym przez kierowcę pod wpływem takiej gorączki.
Nieznane. Przez pierwszych 5 tys. km nie wiedziałem o co chodzi z drogą oznaczoną „fllooded”. Kiedy natura wyjaśniła mi o co chodzi, wiedziałem, że to nie przelewki. Woda przelewa się przez długie odcinki szosy. Momentami wartki nurt może zepchnąć samochód. Pod lustrem wody może czaić się dziura, a część nawierzchni zwyczajnie może się zapaść. Pułapek jest sporo. Dzięki Bogu najtrudniejsze odcinki udało nam się pokonać, choć natrafiliśmy po drodze na takich podróżników, którzy byli zmuszeni czekać kilka dni na poprawę pogody i warunków na drodze, bo nie sposób było przejechać bez auta 4×4. Właśnie auto 4×4 zatrzymało się, aby powiedzieć nam, że jednak damy radę przejechać. Po krótkiej pogawędce i wskazówkach, że mamy jechać bliżej środka drogi, młodzian w czapce z daszkiem stwierdził tylko, że poczeka, aż przyjedziemy. Z takim aniołem stróżem udało nam się pokonać przeciwności, choć stresowałem się jak jasna cholera.
Co jest a co nie jest spoko? [edycja natura]. Koale są spoko, kangury są spoko, emu też są spoko, co nie jest spoko, to muszyska latem. Są ich setki, tysiące i są upierdliwe. Ich celem jest być upierdliwym i za wszelką cenę wejść ci do ucha, nosa, a przede wszystkim do oczu. To przebrzydłe stworzenia, które z siatką na twarzy uczysz się ignorować, ale owa siatka pozbawia cię kilku procent jakości widzenia, więc raz po raz musisz ją ściągnąć, aby popodziwiać krajobraz.
Aborygeni. Pierwszy kontakt był co najmniej dziwny. – Skąd jesteście – zapytała. Jej wzrok wskazywał jednak, że nie ogarnia rzeczywistości i nie interesowało jej nasze miejsce pochodzenia, a był to tylko wstęp do zagadnięcia o możliwość wręczenia jej dolarów. Kolejne spotkania były również niezbyt. Nazwałbym je stycznością z osobliwością. Aborygen boso wkraczający na stację paliw, jak w transie, niezważający na nikogo i na nic. A w większych miastach – zbieractwo, żebractwo i żulerka. To temat na osobny artykuł, więc nie rozwijam. Tylko odnotowuję, co zobaczyliśmy.
Outback i nie tylko. Jeszcze wracając do jazdy. Kilometry w Australii połyka się łatwiej niż w Polsce, przynajmniej w Outbacku. 100km/h i jedziesz prosto. Jedziesz, jedziesz, jedziesz, krajobraz rzadko się zmienia. O, tam jakiś samotny krzaczek, o tu pęknięta opona, a tam porzucony na poboczu samochód. I stop. Stacja. Przejechaliśmy 500 km. I tak kilka dni (śmiech). Nuda, bo rzadkością są auta, które cię doganiają i wyprzedzają. Rzadkością są też auta z naprzeciwka. Wtedy zwykle kierowcy się pozdrawiają skinięciem palca. Ot, taki przyjacielski gest.
Podkasty. Na tak długie drogi wymyślono też podcasty. Jadąc w takich okolicznościach, owszem musisz być czujny, bo może być dziura, może być zwierz etc., a jednak nie musisz tak bardzo skupiać się na innych uczestnikach ruchu, a bardziej na tym co ma ci do przekazania rozmówca, np. w audycji „Świat z lotu drozda”.
Rozpisałem się, a przecież rozmawiam jeszcze z demoniczną panią z piekarni w mieście duchów, choć leżącym de facto na szlaku australijskich dinozaurów. Ona też swoim autem 4×4 pokonała niedawno drogę dotkniętą przez cyklon, więc odradziła nam w porze deszczowej drogi-skróty, a poleciła nam nadłożyć trasy i pojechać do Towsville i stamtąd już do Cairns, które jest kolejnym z naszych celów podroży – miejscem, skąd rusza się na wielką rafę koralową. Poleca nam też, ponoć fajny, darmowy kemping przy rzece. Mówi tylko, że jest pełen nomadów (koczowników – przyp. red.). Nie mówiąc jednocześnie chyba wszystkiego.
Docieramy tam już po zmroku. Znajdujemy miejsce, zaczynamy gotować. Najpierw dochodzą nas dźwięki rockowych hitów z lat 70. i 80. Potem słyszymy dziwne kłótnie i wrzaski, które w końcu ustają, a już chwilę później wdajemy się w krótką rozmowę z rezydującymi tu od czasu covidu mieszkankami tego camping groundu (pola namiotowego – przyp. red.). – Jesteście z Polski? Szukacie pracy? Nie? Zwiedzacie? Fajnie. Ja nigdy nie byłam poza Australią. Musicie koniecznie zobaczyć kryształową jaskinię i magnetyczną wyspę – mówią. Chwilę później przybijamy piątki, bo dziewczyny zdają się jechać, by zatankować jeszcze trochę. Do ręki przykleja mi się jakieś zdjęcie. – To twoja ślubna fotka? – uśmiecham się, bo ciemno już i nie widzę wyraźnie. – Nieee, to mój syn – odpowiada. Przyglądam się bliżej i widzę gościa z dziwną miną, a w tle kukłę księdza. – Obstawiam, że z niego niezły kawalarz – mówię. – Tak, tak, ale też twardy gość. Nic. Dobrej nocy – krzyczą odjeżdżając. Chwilę później ich auto podskakuje na dziurach. Nie skręca tak, jak prowadzi droga, przyspiesza, wznosi się i opada na dużych wybojach w trawie. Uderza w jakąś przeszkodę. Słychać skrzypiący metal ścierający się z ziemią i kamieniami, kwilące resory, tłuczone szkło. Ja słyszę też śmiech, jak w piekarni. Światła gasną, auto jeszcze kawałek jedzie dalej. Zapada cisza.
Gotujemy dalej. Obozy, w które wjechało auto pozostają niewzruszone. Jakby u ich progu zadziała się codzienność niewarta zainteresowania. Chwilę później podjeżdża do nas kremowy jeep jak z Wietnamu. Za kółkiem bezzębny gość o twarzy Lecha Janerki. – Czy słyszeliście jakąś kłótnię? – pyta. – Nie, tylko psy szczekały – odpowiadam. Jeep odjechał, my przeparkowaliśmy, przeprowadzając się w inne miejsce. Noc była spokojna.
Wschód słońca był pochmurny, pomiędzy autami skakały kangury. Sąsiad obok robił pranie, potem nakarmił koty, które mieszkają z nim w drugim samochodzie i zabrał się za naprawę paneli słonecznych. Zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę, wzięliśmy zimny prysznic i pojechaliśmy dalej. Po jeepie i po aucie z dwoma dziewczynami nie było śladu, tylko przyczepa kempingowa na horyzoncie z pozostawionym bałaganem. – Hahahhahahah. Dokąd jedziecie? Gdzie się zatrzymacie? Hahhahahahh. Dobrej podroży wam życzę – znowu usłyszałem. Magnetyczna wyspa i kryształowa jaskinia. Tam pewnie się zatrzymały. Razem z diabłem.
WŁODZIMIERZ WŁOCH