Pamiętam jak dziś, do Kenii przylecieliśmy tego samego dnia, bardzo wcześnie rano. Po załatwieniu wszystkich formalności ruszyliśmy w drogę.
Była to nasza pierwsza zorganizowana wycieczka w tej podróży. Trochę baliśmy się Afryki, trochę byliśmy już zmęczeni, a trochę nie mieliśmy pomysłu, jak to wszystko ogarnąć na własną rękę. Więc tak, kupiliśmy wycieczkę – pięciodniowe safari, w planie trzy różne parki narodowe. Jak bardzo było źle zorganizowane, to już temat na zupełnie inną historię.
Wróćmy więc do lwa. Po załatwieniu wszystkich formalności ruszyliśmy z Nairobi w stronę Masai Mara. Wszystko za oknem było nowe. Do parku dojechaliśmy późnym popołudniem. Po szybkim obiedzie wyruszyliśmy na wieczorne safari. Każda spotkana antylopa wywoływała u nas okrzyki zachwytu, nawet jeśli była tylko majaczącą plamką gdzieś daleko na horyzoncie. I tak minęła nam pierwsza godzina.
Nagle z głośnika radia usłyszeliśmy głos informatora z innego terenowego auta: „Simba, simba!” – a każdy, kto oglądał Króla Lwa, wie, że „simba” w języku suahili znaczy lew. Spojrzałam na Włodka nie kryjąc ekscytacji:
– Simba, czy on powiedział Simba?
I zaczęło się dziać. Nasz kierowca opuścił szutrową drogę i skręcił w wysokie trawy. Musicie bowiem wiedzieć, że Masai Mara to jeden z niewielu parków, gdzie można poruszać się off-road – taki dodatkowy bonus do safari. Rozchlapywaliśmy błoto na prawo i lewo, minęliśmy zakopane w nim auta, aż dotarliśmy pod skałę. I to nie byle jaką – można powiedzieć, że była to najprawdziwsza Lwia Skała, bo w świetle zachodzącego słońca, w odległości nie większej niż kilka metrów od nas, leniwie siedziała na niej lwia matka z trzema młodymi.
Serio, kadr jak z Króla Lwa. ♡
~ więcej obrazków i słów oczywiście napisał Włodek, jak ktoś ma chęć to zapraszam