Cisza i ogień (przed burzą piaskową)
Cisza i ogień (przed burzą piaskową)

Cisza i ogień (przed burzą piaskową)

Kontrolka migotała pomarańczowym światłem. Założyłem więc, że napęd 4×4 został włączony.

Byłem aż nadto pedantyczny podczas tej podróży. Rygorystycznie stosowałem się do zapisanych zasad. Koniec asfaltu, zwłaszcza ten oznaczony specjalnym znakiem, zawsze oznaczał postój, wyjęcie sprężarki, wyjęcie dodatkowego wyglądającego jak długopis czytnika ciśnienia w oponach i obniżenia go, w sensie ciśnienia, a nie jamesbondowego długopisu, na potrzeby jazdy po nieutwardzonej drodze. Bywało to czasami irytujące, zwłaszcza kiedy znak informował o zakończeniu asfaltowej drogi, wysiadałem, wyciągałem sprzęt, podnosiłem maskę, podłączałem minikompresor do akumulatora, odkręcałem nakładki na wentyle na wszystkich czterech kołach, obchodziłem Hiluxa dookoła, obniżałem ciśnienie zgodnie z wymogami sprawdzając ciśnienie wspomnianym specjalnym czujnik-czytnikiem, który dali mi w wypożyczalni informując, że wskaźnik na kompresorze przekłamuje, by następnie w zależności od wyników pomiaru dodać lub ująć nieco powietrza, a w kolejnych krokach odłączałem sprzęt od akumulatora, zwijałem wszystkie kable, otrzepywałem całość z kurzu, pakowałem do specjalnego futerału, nakręcałem nakładki, zamykałem klapę i ruszaliśmy dalej. I tak za każdym razem.

Czasami asfalt, ni stąd ni z owąd pojawiał się już po kilkuset metrach i mimo tego, że droga była zaznaczona jako szutrowa, ciągnęła się kilometrami asfaltu…

Zwariować było można. Tak przykładnie postępującego wypożyczającego wypożyczalnie aut ze świecą mogłyby szukać zapewne. Byłem chyba jedynym kierowcą w Namibii, który tak rygorystycznie stosował się do zasad, jakie opisano w instrukcji korzystania z wypożyczonego auta. Nawierzchnia betonowa: ciśnienie takie i takie; nawierzchnia szutrowa: ciśnienie nieco inne. I jeszcze ta weryfikacja za pomocą ciśnieniomierza – nie tego dołączonego do mini sprężarki, tylko wspomnianego metalowego urządzenia w kształcie długopisu, które dociskało się do wentyli i którego odczyty różniły się zawsze, nie tylko względem owej sprężarki dołączonej do auta, ale także tych bardziej profesjonalnych urządzeń, z których można było skorzystać na stacjach benzynowych. I do tego jeszcze temperatura i wysokość wpływające na odczyty. No bądź tu mądry. Spotkani jednego razu Polacy, zdziwili się, kiedy zobaczyli, jak przygotowuję Hiluxa przed jazdą. Jak to stwierdzili, „oni to pierdolą”. Ustawili raz i tak przejechali całą trasę, bez żadnych przygód.

Cóż. Ja, trzymałem się zasad. Zwłaszcza w Sesriem. Wystartowaliśmy wcześnie rano – tak zaczynają się wszystkie poradniki poszukiwaczy idealnego światła, idealnych kadrów wykonywanych w błękitnej i złotej godzinie – i po tym, jak przejechaliśmy jakieś 60 km asfaltem niezwykle malowniczą trasą wiodącą przez pustynię Namib, zatrzymaliśmy się na parkingu przed ostatnim odcinkiem prowadzącym do słynnej Deadvlei. Tu trzeba było zrobić dwie rzeczy. Finalny odcinek to już nawet nie szutr, to jakieś 6 kilometrów miękkiego piasku, w którym – jak czytałem – łatwo ugrzęznąć, jeśli nie potrafisz prowadzić w takich warunkach i masz nieprzygotowane auto. Tak więc zatrzymałem się. Spuściłem powietrze z opon, tak, by powierzchnia styku z piaskiem była większa, potem pomogłem jakimś Niemcom ustawić ciśnienie w ich aucie, wytłumaczyłem też jak obsługiwać kompresor, wsiadłem do auta, ustawiłem dźwignie zmiany biegów, włączyłem napęd 4×4, zgodnie z instrukcją załączoną do auta wycofałem parę metrów aż zapaliła się pomarańczowa kontrolka. Przycisk z napisem 4wd zaczął mrugać i poczułem się po tej sekwencji działań nieco pewniej. W sensie, że auto przygotowane i jeśli ono da radę, to i ja przez piaski się w nim przedrę.

Ruszyliśmy. Czułem się trochę jakbym surfował, trochę jakbym manewrując autem szukał przyczepności, a jednocześnie jakbym był na nartach i jakbym wpadał w koleiny, które same prowadziły auto, a wszystko to w tym miękkim piasku, który ponoć błędów nie wybacza i kiedy utkniesz, możesz się pożegnać z widokiem doliny o wschodzi słońca, bo ratownicy przyjadą dopiero kiedy skończą rozwozić gości do punktu widokowego. Utknąć jest źle, ale jeszcze gorzej uderzyć oryxa, który gdzieś tam się kręcił przy drodze, albo wypaść z trasy, no były to fajne emocje, kiedy pędzisz, ślizgasz się w tym piasku, kiedy zastanawiasz się, czy z koleiny uda ci się wydostać, czy uda się skręcić w odpowiednim momencie, kiedy nie wiesz, którędy prowadzi droga, na przemian dociskasz i odpuszczasz pedał gazu, mocniej i lżej ściskasz kierownicę. Aż dojeżdżasz na miejsce. Zadowolony i lekko spocony z emocji. Potem pozostaje jeszcze wrócić. I w naszym przypadku przejechać tę drogę w tę i z powrotem raz jeszcze. Będzie to bułka z masłem. Zwłaszcza kiedy już na pewno włączysz napęd 4×4 w swoim aucie.

Pomarańczowa kontrolka. No cóż. Ona mrugać nie powinna. A moje założenie, że napęd 4×4 został włączony kiedy startowaliśmy okazało się być błędne. Kontrolka powinna się świecić jednostajnym światłem. No nieważne:) Tak czy inaczej nie utknęliśmy, i co mieliśmy zobaczyć, to się udało. Więc mogę pokazać Wam to kalendarzowe zdjęcie, ale także – na dodatek kilka innych. A sama jazda po tym piasku okazała się być niezwykłą frajdą. Polecam szczerze, namibijski selfdrive to super doświadczenie.

A teraz już stoimy przed tablicą informująca nas w bardzo skrótowy sposób o sięgającej tysiąca lat historii Deadvlei. Przemieszczające się wydmy odcięły DeadVlei od okresowo zalewającej ten obszar rzeki Tsauchab, a klimat stał się tak suchy, że rozkład drzew nie mógł postępować. Spalone słońcem, zatrzymane w czasie, tworzą surrealistyczny las. Zastygnięte w bezruchu akacjowe drzewa stały się pomnikami ich własnej zagłady.

Ciemne szkielety drzew wyraźnie kontrastują z białą, suchą ziemią pod nogami. Tło natomiast stanowi miedziany kolor wydm i błękit nieba. Do tego – jak masz szczęście i pojawisz się odpowiednio wcześnie – Cisza. Cisza, która w DeadVlei może przytłaczać.

W naszym przypadku najpierw była cisza, a potem pojawił się ogień.

„[…] w miejscu gdzie stoję ginie kształt […] niech będzie chwała za ten czas, chwała za ten czas […] cisza. Cisza i ogień”

Spacerowaliśmy po tym cmentarzysku kontemplując kształty i kolory, a niewidoczne jeszcze wschodzące słonce i porywisty wiatr zaczynały „podpalać” wydmę.

Kiedy rozglądaliśmy się po okolicy wiatr począł zrywać się coraz mocniej i częściej. Z każdą kolejną minutą podmuchy były coraz mocniejsze i częstsze. Jakby chciał nam udowodnić, że przeniesienie olbrzymiej wydmy z miejsca na miejsce może odbyć się ot tak, na pstryknięcie palców, jakby odbywało się codziennie. Ale nie codziennie z taką determinacją.

Ciszę zakłóciły piski azjatyckich dziewcząt, tupot uciekających turystów, dźwięki uderzających o siebie pałąków fotograficznych statywów. Co tu dużo mówić, warunki do zwiedzania stały się raczej niekorzystne. I my zabraliśmy się w drogę powrotną. Przysiedliśmy w aucie na chwilę, zobaczyć, czy warunki nie polepszą się, byśmy mogli wrócić, ale wszystko zapowiadało, że będzie wręcz przeciwnie. Gdybym opowiadał tę historię po piątym piwie, powiedziałbym, że do bazy wracaliśmy w burzy piaskowej, jadąc na tzw. czuja. W rzeczywistości były to mocne podmuchy wiatru, niosące fale piasku rozbijające się o maskę, a potem o przednią szybę auta. Dla mnie była to naprawdę burza piaskowa. I naprawdę przyszło nam momentami zwalniać do 20 km/h, aby widzieć drogę. Wiało. Mocno, i kiedy już zwalnianie nic nie dawało, bo brak był widoczności, przystawaliśmy czekając na lepszy moment pogody. Przystanęliśmy jeszcze na kempingowym parkingu, obserwowaliśmy ludzi biegających w trwodze, mocujących się z namiotami i z drzwiami ich samochodów, biegających za porwanymi kapeluszami, które rozwiewały się po okolicy jak liście. Momentami było to śmieszne, choć obserwując, jak zachowują się niektóre elementy obiektu, wcale nie było to śmieszne.

Pogoda była więc na swój sposób barowa, zajęliśmy ostatnie miejsca w knajpie, było bowiem tłumnie, zjedliśmy późne śniadanie. W tv dawali zdaje się jakieś mecze trwającego właśnie euro, a niektórzy z gości na pewno planowali zostać w restauracji do późnych godzin wieczornych, bo piwko lało się strumieniami. Dla nas to dobrze, bo po sprawdzeniu pogody – była szansa na poprawę – założyliśmy, że wrócimy do DeadVlei jeszcze tego samego dnia, by podziwiać to miejsce przed zachodem słońca, a im mniej ludzi – a to przestraszonych pogodą, a to zmęczonych podróżą, a to np. upojonych i niechętnych do zwiedzania – tym lepiej.

Wypoczęci, najedzeni i po spędzeniu popołudnia na kempingu, kiedy pogoda zrobiła się dla nas łaskawsza, ruszyliśmy ponownie. Spokojnie, już nie spiesząc się – jak rano na wschód słońca – pokonywaliśmy kilometry podziwiając pustynne krajobrazy. Dotarliśmy, przejeżdżając również odcinek „piaskowy” z właściwie włączonym napędem 4×4. Zapomniałem już o ciśnieniu w oponach. Teraz liczyło się światło. Przestrzeń. Cisza. I ten niesamowity spokój. Ludzi było mniej – DeadVlei mieliśmy prawie na wyłączność, i warunki lepsze. Spacerowaliśmy, fotografowaliśmy, brodziliśmy w piasku wydm i zbiegaliśmy z nich. Wszystko to już niespiesznie. Delektując się niemal. Podziwialiśmy to surrealistyczne miejsce. I to w czasie złotej godziny.

Było pięknie!

Z resztą zobaczcie sami.

Wracaliśmy już po tym, jak słońce zaszło za horyzontem. Byliśmy chyba ostatnimi tego dnia turystami…

DeadVlei trafia do naszej listy Top 5 najpiękniejszych pustyń, które koniecznie trzeba odwiedzić. Zaraz po Wadi Rum, a przed Paracas w Peru i Atacamą w Boliwi i Chile:) Poniżej znajdziecie nasz mini przewodnik po DeadVlei, a jeśli macie ochotę przeczytać i zobaczyć nasze pierwsze doświadczenie z pustynią, zapraszamy tu:

Mini przewodnik po DeadVlei

📍 Lokalizacja DeadVlei

Lokalizacja: Sesriem / Sossusvlei (Namib-Naukluft National Park; około 350–400 km z Windhoek, 5–6 h)

DeadVlei, Martwa Dolina znajduje się w parku narodowym Namib-Naukluft, na południowym zachodzie Namibii. Miejsce otaczają jedne z najwyższych wydm świata – w tym słynna Big Daddy (325 m). Wyschłe drzewa akacji camelthorn, uwięzione na białej solniskowej niecce, tworzą ikonograficzny krajobraz znany z tysięcy zdjęć i filmów.

🛻 Dojazd od granicy parku: ok. 60 km od Sesriem (ostatnich 6 km wyłącznie 4×4, specjalnym busem lub pieszo)

🕓 Park otwierany jest tuż przed wschodem słońca. Bramy Sesriem Camp (jeśli śpisz wewnątrz) otwierane są wcześniej niż dla osób spoza – to kluczowe, jeśli chcesz być pierwszy na miejscu.

🌞 Najlepsze miesiące: czerwiec – wrzesień (zimowa pora sucha; mniejsze upały, czyste niebo)

🎒 co zabrać na zwiedzanie?

Weź ze sobą wodę i przekąski, kapelusz lub czapkę z daszkiem, krem przeciwsłoneczny, obuwie, w którym wygodnie będzie ci chodzić po piasku. Miej ze sobą gotówkę, bo co prawda można płacić kartą, no ale zawsze gotówka is the king.

💡 co warto wiedzieć?

Niedaleko kempingu w Sesriem jest stacja benzynowa.

Ostatni odcinek trasy (6 km) to głęboki piach. Twoje auto powinno mieć napęd 4×4. Możesz iść też pieszo (nikogo takiego nie widzieliśmy) lub wziąć shuttle busa z parkingu (100 NAD w dwie strony).

Nie wchodź na wydmy w południe – piasek może być bardzo gorący.

Podobno najlepszy widok jest z grzbietu Big Daddy.

🏕 noclegi

Noclegi w parkach narodowych Namibii (w tym Etosha i Sesriem) zarezerwujesz tutaj: https://www.nwr.com.na/

Jeśli masz szansę (polecamy rezerwować noclegi w Namibii z wyprzedzeniem, najlepiej dużym) śpij w Sesriem Campsite – to oficjalny oficjalny kamping NWR, z którego możesz ruszyć na zwiedzanie do parku wcześniej niż otwierają się parkowe bramy dla pozostałych odwiedzających – tylko ci mają wcześniejszy wjazd)

Z tego co kojarzę, na wewnątrz granic parku jest jeszcze Sossus Dune Lodge. Cena za dobę to około 800 zł, no ale jest śniadanie w cenie😊

Poza bramą (tańsze, ale późniejszy wjazd do parku): Desert Quiver Camp;  Sossusvlei Lodge i Agama River Camp.

💰 ceny

Wstęp do parku: około 50 zł / 250 NAD za dzień.

Busik do parkingu przed wejściem do DeadVlei: 250 NAD

Camping w Sesriem – około 100 zł

🤔 segment ciekawostkowy

Drzewa akacjowe w Deadvlei umarły prawdopodobnie około roku 1350, ale się nie rozkładają z powodu ekstremalnej suchości.

Nazwa „Deadvlei” pochodzi z języka Afrikaans: „dead marsh”, czyli „martwe bagno”.

Miejsce było kiedyś mokrą doliną, dopóki nie zostało odcięte od wody przez przemieszczające się wydmy.

Cho z nami do sklepiku

Wybrane zdjęcia z DeadVlei w Namibii znajdą się niebawem w sklepiku, do którego link poniżej. A jeśli nie możesz doczekać się na jego aktualizację, a chcesz zamówić fotografię, zapraszamy do kontaktu.

2 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *