Piknik pod Lwią Skałą – Sri Lanka bez pocztówkowego filtra
Piknik pod Lwią Skałą – Sri Lanka bez pocztówkowego filtra

Piknik pod Lwią Skałą – Sri Lanka bez pocztówkowego filtra

Czy karaluchy lubią curry? Jaki dźwięk kojarzy Ci się z wakacjami? Czy klakson może być kierunkowskazem i czy zmieści się jeszcze jeden pasażer? Cho z nami na Sri Lankę i poznaj odpowiedzi na te nieoczywiste pytania. Nie zakładamy wakacyjnego, pocztówkowego filtra, choć wybieramy się do turystycznego raju.

Co to jest ten Cejlon, wielkimi literami napisany? – rzuciła ze zdenerwowaniem angielskojęzyczna turystka. Patrzyła na pocztówki, jakby z niedowierzaniem.  

Słysząc jej pytanie, poczułem coś na kształt ulgi, choć jednocześnie byłem skonsternowany. Też niedowierzałem, że można nie wiedzieć. Staliśmy w sklepie z pamiątkami w miejscowości Ella.

Co wpada do jątrzącej się, cejlońskiej rany?

Muszę przyznać przed Wami, że czasami bywa, a podczas podróży dookoła świata bywało częściej, że siadał mi na ramieniu Pan Wstyd i szeptał: tego nie wiesz, tamtego też nie wiesz, wskazując raz za razem, jak mało wiem o świecie, jakie luki mam w edukacji w takim sensie, że chciałoby się po prostu wiedzieć nieco więcej, znać szerszą perspektywę, geograficzną, gospodarczą, fizyczną, humanistyczną, tak o tyci, tyci, wiedzieć więcej, wiedzieć więcej choć o odrobinę, o tych kilka ziaren piasku będących i miarą czasu i budulcem choć nie zawsze doskonałym albo piękną sceną krajobrazu.

Chciałby się wiedzieć więcej, jakby zaparzyć o tych kilka listków herbaty celjlońskiej właśnie. Zatrzymać się i posłuchać.

Skąd pochodzi nazwa kraju? Co działo się przed pojawieniem się oprawców i co działo się w erze postkolonialnej, jak trudną historię ma to państwo, które teraz, choć nie przepracowało traum wojny domowej, która rozpoczęta w 83 r. i zakończyła się całkiem niedawno, ale z niezabliźnionych ran ciągle krwawi i krwawi całe społeczeństwo, a na otwarte rany sypie się korupcja, inteligencji emigracja i ponowna, choć inna niż wcześniej, sól pod nazwą „kolonizacja”?

Nasłuchaliśmy się – w tym turystycznym raju – historii, które przytłaczają. I tym, jak za naturalne bogactwo wybrzeża Sri Lanki i innych lepszych części kraju, biorą się Rosjanie i Chińczycy, jak słyszysz o korupcji, rosnących nierównościach, o tym, że co raz mniej Sri Lanki w Sri Lance.

Słyszysz i podskórnie czujesz, że jesteś w raju, który jest rajem tylko dla ciebie. Raju pozornym.

Te historie dzieją się w różnej skali, ale dzieją się we wszystkich miejscach na świecie.

Kiedy słyszysz, jak męczą zwierzęta, jak wyzyskują, jak przeławiają, jak wykupują, jak tworzą niedostępne dla lokalnych mieszkańców enklawy, jak odcinają lokalsów od ich kraju… To już nie wiesz, czy nazwa państwa oznaczająca w tłumaczeniu z sanskrytu „olśniewający kraj” jest tak naprawdę zaprzeczeniem raju? A to tylko kilka rozmów, herbat wypitych z mieszkańcami tego cudownego miejsca.

Fffłyt wakacyjny dźwięk oderwania

Tymczasem ręce przyklejają mi się do biurka.

A kiedy podnoszę je by sięgnąć po kubek z herbatą, w ciszę pomiędzy tą czynnością a uderzaniem palców w klawiaturę delikatnie wdziera się to niezwykle: fffłyt.

Dźwięk odklejenia lepkiej od potu skóry od sztucznej, równie gorącej powierzchni. Ów fffłyt, dźwięk oderwania, często towarzyszył nam podczas podróży, a teraz, jak nieco krzywe zaklęcie, przenosi nas na Sri Lankę, gdzie zaraz po wyjściu z klimatyzowanego lotniska, odrzuceniu kilku propozycji taksówkarzy i przejściu dobrych kilkuset metrów, wrzucamy nasze bagaże do autobusu, który zgarnia nas na skrzyżowaniu, by wziąć nas w dalszą podróż. 

Jest duszno i jest wilgotno, nasze plecaki ciążą na kolanach, a przestrzeń busika wypełniona jest do granic. Czuję przyprawy, czuję, że ktoś, gdzieś je coś, czego rozpoznać nie jestem nosem w stanie, a czasami czuję czyjś łokieć na swoich plecach. Jest ścisk. Granice komfortu są lekko zatarte i chwilę zajmuje, aby się przyzwyczaić. Ale już chyba zawsze w takich sytuacjach rozbawiać mnie będzie ów żart zagadka, która bawiła w takich sytuacjach i w Ameryce Południowej i Północnej i oczywiście bawiła w Azji.

– Ilu pasażerów zmieści się do colectivo?

– Jeszcze jedna.

Ha ha ha. Śmieję się w myślach, a potem opowiadam go Anice, bo chyba mój wyraz twarzy mówi, że rozmawiam sam ze sobą i cieszę się jak głupi do sera. Śmieję się ponownie. Jeszcze jedna ha ha ha.

A potem słyszę to fffłyt, od którego zaczęliśmy. Słyszę fffłyt, kiedy próbuję wydobyć z portfela drobne, które przez rzędy rąk współpasażerów wędrują w kierunku konduktora. Fffłyt słyszę, kiedy sięgam po wracającą resztę i to samo ffffłyt słyszę chwilę później próbując znaleźć odrobinę tlenu, a moja ręka odrywa się od plastykowego krzesła – dostawki, na której musieliśmy usiąść, bo miejsc ze skajowym oparciem, zamontowanych na stałe nie było już wolnych. Fffłyt jako dźwięk oderwania brzmi jednak tak samo, niezależnie czy oderwanie następuje od biurka, plastykowego krzesła czy imitacji skóry.

Dźwięk oderwania nierozerwalnie związany z duchotą, wilgotnością powietrza, i jednak mimo wszystko z wakacjami. 

W zeszłym miesiącu zabraliśmy Was na Dominikanę, teraz pozostając w wakacyjnym klimacie właśnie – witamy na Sri Lance, na której pojawiliśmy się, a jakże, żeby odpocząć. Na Dominikanie odpoczywaliśmy po pierwszym, czteromiesięcznym, intensywnym okresie podróży, a na Sri Lankę zawitaliśmy, aby pod koniec maja odpocząć po trudach trekkingu do Everest Base Camp.

Słońce, ciepło, woda, zieleń. Fffłyt. Wakacje.

Lankijscy kombinatorzy autobusowi

Chwilę po zachodzie słońca dojeżdżamy do punktu przesiadkowego – główny dworzec autobusowy. W jego labiryncie pomaga nam odnaleźć się jeden z lokalsów wybierając dla nas odpowiedni autobus, który zawiezie nas w docelowe miejsce. Autobus ma dywany na podszybiu, zza migających na niebiesko i żółto lampek zabarwionych czerwienią lakieru, spoglądają na nas wizerunki Wisznu i Śiwy, ale przede wszystkim działa w tym autobusiku chłodny nawiew. Daje chwilę wytchnienia! A później, kiedy już wystartujemy, będzie chronił przed gorącem, a właściwie jego falami, które pojawiać się będą cyklicznie.

Kierowca przyspieszał szalenie, hamował niespodziewanie. Wyprzedzał w miejscu, gdzie za nic w świecie nie zdecydowałbym się wyprzedzać, nie wyglądało jakby widział tego motorowerzystę, ale nie wyglądało też, by widział ten samochód obok i ten przed nim, a na dodatek każdym manewr sygnalizował kierunkowskazem. Jedynym mu znanym. Klaksonem.

Spieszył się niesłychanie. Podnosił mi tak ciśnienie, jak nie podnosili mi go później nawet cwaniacy zbierający opłaty za przejazd. Znaczy się oszuści.

Jeden taki odbierał pieniądze od pasażerów za przejazd. Nas mijał kilkukrotnie. Jakbyśmy byli powietrzem. Ale kiedy tylko zostaliśmy w autobusie sami, podszedł, aby i od nas pieniądze odebrać. Wiedziałem już co się święci, bo kombinacje są w gruncie rzeczy takie same, więc uprzedzając zdarzenia, dowiedziałem się wcześniej, ile mniej więcej powinien kosztować przejazd. A nasz nowy kolega – konduktor – rzucił tej kwoty nie dwu a dwudziestokrotność.

Osz ty kombinatorze. Niedoczekanie! – powiedziałem. Nadakcentowałem wszystkie szy, rzy, zaciskałem zęby, kropkę i wykrzyknik postawiłem nadzdecydowanie.

Uśmiechnąłem się po wypowiedzeniu mojej kwestii. A on był skonfundowany.

Zażądałem i biletu i reszty. Z przekonaniem, gestem wskazałem, że nie dostanie banknotu, zanim ja wcześniej nie dostanę wyliczonej reszty.

Przedstawienie zakończyły przekleństwa. Wysiadając nie zwracaliśmy już jednak uwagi na jego mamrotanie.

W trakcie tych blisko dwóch tygodni tej cwaniaczkowatości było jeszcze trochę, lecz – na szczęście – przeważała serdeczność, otwartość i pozytywne spotkania z Lankijczykami, choć rozmowy niekiedy zbaczały na tematy trudne dla nich samych, o czym napomknąłem na wstępie.

Sigirija to nie Ayers Rock, ale…

I tak dotarliśmy do bohaterki tego wpisu – zdjęcia sierpniowego. Choć nie widać na nim bohatera piszącej się tutaj, poniżej historii związanej z miejscem, w którym stoi owa bohaterka.

Dużo jeździliśmy autobusami na Sri Lance. I to właśnie stosując podróżniczy patent na sprawdzanie cen biletów, aby uniknąć bycia oskubanym, poznaliśmy Ishiego. Uśmiechnięty, dziecięcy w ruchach ciała, z przykuwającą wzrok fryzurą, włosami, które nie potrafiły się zdecydować: Czy mamy być dredami, a może loczkami jesteśmy bardziej? Odpowiedział rzeczowo na nasze pytania.

Byliśmy w Kandy, gdzie prawie zobaczyliśmy ząb buddy, pozwiedzaliśmy lokalne ogrody, świątynie, pokręciliśmy się po okolicy z lokalnym motorikszarzem, odmawialiśmy raz po raz wszelkiej maści nagabywaczom, poznaliśmy ciekawą perspektywę na sytuację w kraju podczas śniadania u goszczącej nas Lankijki, kupiliśmy koszule na lokalnym straganie mocno negocjując ceny, zjedliśmy obiad w dość podłej knajpie, w której można było palić na zewnątrz i wewnątrz, no i po tym wszystkim, po mimo wszystko dość lajtowym półtoradniu jesteśmy wysadzani teraz z plecakami przed jakimś budynkiem, wyglądającym na pół ważny, sądząc po placu, który pełni też – a może przede wszystkim właśnie – rolę punktu przesiadkowego, bo główny dworzec był zdaje się w jakimś totalnie innym miejscu. Tu nas motorikszarz wysadził i chciał wcisną do autobusu swojego kolegi.

No ale. Zacząłem rozpytywać lokalesów o ceny biletów i najprostsze połączenie autobusowe z Kandy do kolejnego celu naszej wycieczki, a na moje wołanie rzeczowo ów Ishi odpowiedział: wyjaśnił gdzie należy czekać, gdzie się przesiąść, którym autobusem jechać, żeby było taniej, a potem pojechał razem z nami do tego samego miejsca. Sigiriya leży około 165 km na północ od Kolombo, stolicy Sri Lanki, i około 90 km na wschód od Kandy. Tak nazywa się też Lwia Skała, jedno z najbardziej znanych miejsc na Sri Lance.

Kiedy pierwszy raz pojawiła mi się przed oczami, niebo było pomalowane kolorami zachodzącego słońca. Drzewa tworzące dolną ramę na tym płótnie były już bardziej ciemne niż zielone, rzekłbym, że fango wpadające w czerń. A w centrum obrazu ten przyciągający wzrok skalny pomarańcz, którego kształty i barwę zaczął powoli spowijać zmrok.

Później Lwia Skała rzucała się w nasze oczy z wielu różnych miejsc w okolicy i muszę przyznać, że naprawdę robi wrażenie. Nie jest to może Ayers Rock, ale jej usytuowanie na płaskiej wyżynie, wokół zieleni, może powodować opad szczęki i taki samotnie stojący stożek trafia na moją listę najpiękniejszych samotnie stojący skał pośrodku równego, raczej płaskiego krajobrazu😊

Na samą Lwią Skałę nie weszliśmy, zdecydowaliśmy się obejrzeć ją z różnych perspektyw, krążąc po okolicy skuterem i poznając lokalsów, a także podczas wschodu słońca z sąsiedniej, nieco mniej spektakularnej skały, zwanej Sirigają dla ubogich – Pidurangala, na którą wstęp jest jakieś 10 razy tańszy, a widoki równie niesamowite, a może nawet lepsze, bo widać z niej Lwią Skałę właśnie.

W miejscowości Sirigaja kończyliśmy nasz odpoczynek na Sri Lance zbierając siły na ostatni etap podróży – Afrykę. Snując się leniwie po tym turystycznym raju.

Anyone can cook. Let’s cook with Ishy

Wysiadamy z autobusu w Sigiriji. Jeszcze na odchodnym zagadujemy do Ishiego – dziękujemy za pomoc i miłą rozmowę. On rzuca mimochodem:

– Zajrzyjcie do mojej restauracji.

Wymieniamy się numerami, ustalamy godzinę i adres. Ot, wpadniemy coś zjeść po intensywnym dniu zwiedzania. Taki plan.

Objechaliśmy okolicę dalszą i bliższą spoglądając raz po raz na Lwią Skałę, a teraz Google Maps prowadzi nas skuterem na obrzeża Sigiriji. Wąska droga, ciemno, mijamy kolejne zakręty. Rozglądamy się raz w lewo, raz w prawo. A pod wskazanym adresem: ciemność. Jakaś prowizoryczna chatka, która z restauracją nie ma nic wspólnego. Ani szyldu, ani światła. Po prostu noc i cisza.

Dzwonię więc do Ishiego. Raz, drugi, trzeci. Nic. Czekamy jeszcze chwilę, ale głód zwycięża. Odjeżdżamy.

Godzinę później, wiadomość: „Sorry, musiałem jechać do mamy. Musiałem jej pomóc. Wpadnijcie jutro!”.

Następnego dnia Ishy pisze znowu. Zaprasza – i prosi, żebyśmy po drodze kupili produkty, które chcemy zjeść. Gapię się w ten telefon i zastanawiam: Co jest grane?

Ustalamy godzinę ale jakoś tak średnio chce mi się biegać za zakupami, z resztą zupełnie nie wiedzielibyśmy ile i czego mielibyśmy zabrać. Piszę więc, że z produktami, to zdajemy się na niego.

Gdy docieramy, chatkę oświetlają kolorowe lampki – te same barwy, co na świątecznej, polskiej choince i w autobusie, który pędził szalenie naszego dnia pierwszego. Ishy wita nas tym samym uśmiechem, co w Kandy. Odwzajemniamy się wyszczerzonymi zębami.

Rozglądamy się… są jakieś garnki, stoły no ale gdzie jest sedno…? Nie wiemy bowiem nadal, co jest grane? W jakim to jesteśmy miejscu? Przyjechaliśmy zjeść, a tu nawet… Nie ma menu. Że o szyldzie „restauracja” nie wspomnę. 

– Czego się napijecie? – pyta.

– A co jest w nieistniejącym menu – pytam najpierw siebie, a potem już z grzeczności na głos na słowie „jest” me pytanie do Ishiego kończę.

– Może piwko, może sok, może cola?

Odpuszczamy dopytywanie. Niech będzie i piwo i kola.

Ishy gdzieś dzwoni, a już za parę minut przyjeżdża gość na motorze z napojami w ręku.

Zaraz potem słyszymy zaproszenie do kuchni. Bo jak głosi slogan: „Anyone can cook”, gotujemy więc razem. Kroimy warzywa, podsmażamy czosnek. Wyciskamy makaron. I kiedy, będzie już z godzinę pewnie, od kiedy przekroczyliśmy te gościnne progi, kiedy makaron jest już niemal gotowy… no nie! co za historia! Nagle, wprost do garnka, wpada robal.

Karaluchem nazwijmy go sobie.

Ishy rozgląda się. My też, ale jakby bardziej nerwowo. Stworzenie jeszcze podryguje odnóżami, a my wiemy jedno. Gotowanie zaczyna się niemal od nowa…

Po dwóch godzinach spędzonych nad garami w tej skromnej, polowej kuchni, siadamy w końcu do stołu. W misce pachnie nasz obiad. Gęsty, aromatyczny, domowy.

Czy Ishy prowadzi restaurację? Trudno powiedzieć. Czy ma menu? Nie. Ale ma niezaprzeczalny talent do gotowania curry i to czego nie da się znaleźć w modnych knajpkach czy foodpornowych przewodnikach. Tę cudowną, chaotyczną gościnność i serdeczność, która sprawia, że nie wiesz, czy jesteś na obiedzie, czy w środku filmu drogi.

Być może „Anyone can cook”. Ale tylko Ishy gotuje tak, że masz na talerzu olśniewające danie.

To był najlepsze curry w życiu, którego smaku teraz szukam wszędzie. Nieskutecznie.

No wierzcie mi. Było to niebo w gębie.

A może chcecie przepis? Znajdziecie go za post scriptum!

Post scriptum: Zaczęliśmy od mojego zdziwienia związanego z tym, że ktoś jest na Sri Lance i nie wie, skąd tu – m.in. na pocztówkach – Cejlon. I zakończymy zdjęciem jednej z pocztówek, które wysłaliśmy z Sri Lanki do kraju. Sęk w tym, że rok później, nadal czekamy, aż dotrą do nas z tego raju😊

Przepis na czerwone curry – od Ishiego

(spisane z oryginalnej receptury)

Raw mango curry

ingridients:

Raw Mango (Green Mango)

Garlic

Onion / Green chilly

Chilly Powder / Roasted Curry Powder / tummaric

Cardamom / Cinnamon / Cumen / Mustard seed

Curry Leaves & Rampa

Sugar / Salt

How do make it?

add mustard seeds for hot oil and let it pop.

when musted seeds are poped add the spices to oil.

Mango curry we make as a black color, so we make a black color mix with chilly and roasted curry powder.

add chilly and roasted curry to oil. Let it be a black.

 Then onion / garlic / green chilly add to oil.

when these are fried add little bit tummaric

 Mix well and add curry leaves and rampa.

Now we add mango to oil and mix every thing slowly. and if you think mango going to melt add bit more sugar  and salt.

Mango curry have a spicy sweet and sour taste

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *