Jak wygląda Rurrenabaque – zwane bramą do boliwijskiej Amazonii? Po nocy spędzonej w autobusie, który 400 km dzielące stolicę Boliwi, La Paz od Rure, pokonał w 12 godzin, na wstępie złapałem tylko tych kilka obrazów. Jakiś kolorowy przystanek, zimna woda w woreczkach, liczne riksze i inne pojazdy motorowe. Zanim nie wypiliśmy kawy, która zaczęła stawiać nas na nogi, tyle zdołałem zapamiętać.
Przywołuję klimat miasteczka, patrząc na sposoby, w jakie reklamuje się w nim usługi: o choćby reklama salonu komputerowego, istnienie którego obwieszcza wszem i wobec zwisająca z daszku stara, zatęchła drukarka, a właściwie karton po niej. No dobrze, dworuję sobie. Takie obrazki miałem jednak w głowie na dzień dobry.
Dziś zapraszam Was na dwie historie – zachwyty z Pampas i zapiski z La Paz, gdzie marudzę nieco sobie. A na koniec, wstawię jeszcze segment ciekawostkowy. Aby przybliżyć i Wam i sobie bohatera, którego widać na wrześniowym zdjęciu kalendarzowym.
W boliwijskiej części Amazonii zagęszczenie wszelkiej maści fauny biło wszelkie rekordy
Ach ileż ich było! No nie zliczę. Bo choćbym ścisnął w jednym zbiorze wszystkie zoo, które odwiedziłem i zliczył widziane w nich zwierzęta, to byłby to pikuś. Zaprawdę powiadam wam – tu, w boliwijskiej części Amazonii zagęszczenie wszelkiej maści fauny biło wszelkie rekordy.
Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy, a już objawił się nam leniwiec. Są małpy jakieś i są żabiru, wiadomo, z brzydkiej piątki ptaki. I jeszcze więcej ptaków – już w trakcie spływu – no, choćbym chciał, to nie zliczę.
Jest bardzo sucho i wszystkie zwierzęta nie są jak zwykle rozproszone, a koncentrują się blisko koryta rzeki. My, jako widzowie, mamy szczęście. Inne formy życia już niekoniecznie taki stan rzeki i rzeczy może cieszyć.
Zaledwie po kilkunastu minutach płynięcia zobaczyliśmy jeden z głównych celów podróży. A mianowicie osobliwej postury gryzonia. Kapibarę znaczy. Wskazywał nam ją swym dziobem Heron, który po angielsku brzmi jakby nieco dostojniej niż w polskim tłumaczeniu – jeden z czaplowatych. I chwilę pozostając przy nazewnictwie dodam, że w przypadku Kingfishera, wręcz po królewsku nazwanego, to jego polski odpowiednik – Zimorodek, brzmi równie zacnie i daje też ubaw, kiedy twoi kompani w podróży próbują połamać sobie zęby na tej nazwie.
Zaś jeśli chodzi o zęby, to te kajmanie robią olbrzymie wrażenie. Nigdy i nigdzie jeszcze nie patrzyłem tak blisko w oczy gadzie. Widziałem je znacznie wyraźniej – dużo lepiej niż w jakimkolwiek kinie, w jakimkolwiek teatrze. Widziałem je tak dokładnie, że na granicy paraliżu w obawie ataku. Tego nie da się oddać ani na płótnie, ani na filmie, ani na kliszy. Nie ma sposobu, by wywołać ten dreszcz niepokoju, kiedy na wyciągnięcie ręki z mętnej wody wynurza się kajmania paszcza. Nawet najlepsze kino gatunkowe z elementami dreszczowca nie uciągnie. Może być tylko rozrywką.
Ale nie ma co ściemniać – to właśnie dla kapibar przyjechaliśmy w to miejsce, w tereny bagienne przy rzece Yacuma. W tej chwili całkowicie wysuszone, trawione przez pożary, których sprawcą zazwyczaj jest człowiek. Nie padało tutaj od trzech miesięcy. Rzeka, która jest w tej chwili wąska, płytka i strasznie ciepła, stała się jedynym schronieniem dla setki dzikich zwierząt oraz idealnym punktem obserwacyjnym dla ludzi.
Mieliśmy małą grupę – z nami była jeszcze Luiza z Niemiec i Luthe z Holandii. Przewodnikiem został Elvis, człowiek urodziny w dżungli, któremu uśmiech nie schodził z twarzy. Po angielsku umiał mówić tyle, co akurat trzeba. I jeszcze dwa zdania a propos lodgy. Może nie było tu tak ładnie jak w Ekwadorze, jednak równie miło i z pysznym jedzonkiem, a wszystko to sobie przypominam, przeglądając zdjęcia z pierwszego dnia w pampas właśnie. Patrzę i widzę jeszcze ostronosa. Zapomniałem, że go spotkaliśmy. Też piękny. Ale szybko uciekł buszować w trawie.
Czy już nadmieniłem wystarczająco, że fauny było naprawdę sporo? Tak, no nie szkodzi. Było jej naprawdę mnóstwo, nie wszystko wyliczyć tu mogę.
No i jeszcze taki dodatek, który powinien być na wstępie, żeby oddać klimat, to również mocno musiałbym zaznaczyć, że było duszno i parno, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Niesamowity to był dzień. Bogaty wewnętrznie i fotograficznie. I z magicznym zachodem słońca wędrującego ku nieboskłonowi. Pomarańczowa kula pokonywała kolejne piętra chmur. Zerkała na nas raz po raz, na przemian to z dołu to z góry. I na to wjechała zimna kolka. O Jezu. Nie muszę chyba Wam mówić. Niebo w gębie.

Uf uf, czyli tyle w kwestii odpowiedzi na pytanie, czy mogę ci zaufać?
Już wiecie, że aby spędzić czas w boliwijskiej części Amazonii, za cel obraliśmy Rurrenabaque, co, by uniknąć powyłamywania zębów zapisałem sobie: Ruże-NA-bake, choć wystarczyło krótsze – Rure i każdy wiedział, że chodzi o miasteczko położone nad rzeką Bebu, z brzegów której widać opadające w głąb kontynentu Andy Środkowe.
Ale o ile nie oczekiwałem od recepcjonisty w hotelu w La Paz lekcji geografii, to byłem zaskoczony, że ani on ani jego koleżanka nie wiedzieli, dokąd powinniśmy się udać, aby złapać do Rure autobus.
Zaufaliśmy więc taksówkarzowi. A z tym zaufaniem w Boliwii to różnie bywało, bo na czas wyjazdu do Pampas, oddałem swój aparat, którego migawka wyzionęła ducha, do serwisu w La Paz. Komunikacja z serwisantem odbyła się za pomocą translatora, pan wydawał się zorientowany w temacie, i obiecał nawet kontakt z dystrybutorem nikona w sprawie dostarczenia nowych części. Byłem spokojny, kiedy opuszczałem jego lokal znajdujący się w piwnicy. Pewnie dlatego, że przytulał moje d610 do serduszka, sugerując tym samym, że właściwie się nim zaopiekuje. Jego troskliwe oblicze zmieniło się o 180 stopni kilka dni później, kiedy okazało się, że ani myślę zapłacić mu za serwis, w ramach którego zamiast naprawić, popsuł mój aparat jeszcze bardziej. Na odchodne przytulił sobie, bez mojej wiedzy, kartę pamięci, czego raczej się po nim nie spodziewałem, no ale…
Wracając do taksówkarza, który obiecał nas zawieźć na dworzec autobusowy. Wywiózł nas poza centrum ignorując moje wskazówki dotyczące lokacji. Owszem, był plac z autobusami, ale czy nazwał bym to dworcem? Niekoniecznie. Pojazdy były w opłakanym stanie i choćby dopłacali, nie wsiadłbym do żadnego. A wajb na tym placu był taki, jakby pekaes w Lublinie przed laty. Na zmęczonych twarzach mijających mnie postaci wyryte były historie różnorakie, kasy biletowe za kratami wskazywały lokalizacje docelowe, ale jakby wszyscy ci pasażerowie, naganiacze i bileterzy wiedzieli, że jeśli pojawiłem się w tym miejscu, to bynajmniej nie po to, by kupić bilety na podróż, a raczej nielegalne historie jakieś.
Dobrze, że zmusiłem kierowcę, by poczekał na nas trochę, przejechaliśmy w dół dobrych kilkaset metrów i wysiedliśmy w miejscu, które wskazywałem wcześniej jako docelowe, ale ów taksiarz uparł się – jak to mają w zwyczaju taksówkarze – by zawieźć nas w miejsce, które pasowało mu zgodnie z taryfikatorem. Przypomniało mi się właśnie, jak w Limie, taksówkarz niemal nas porwał, ale to już na inną historię, bo wysiadamy właśnie przy ulicy, przy której zaparkowany jest turystyczny autobus. Niestety do Rużenabake już nie ma. Były jeszcze chwilę temu…
Nie wszystko jednak stracone, bo niedaleko widać było kolejny mini dworzec autobusowy. Dotarliśmy do niego lekko upoceni, ale bez problemu udało nam się kupić bilety na właściwy autobus.
Zostało nam jeszcze chwilę czasu, więc wybrałem się na zakupy, byśmy nie umarli z głodu podczas podróży, bo choć La Paz i Rurrenabaque dzieli niewiele ponad kilometrów 400, to jedzie się… 12 godzin.
Do autobusu wsiadaliśmy nie tylko z turystami, ale również z Boliwijczykami i ich dobytkiem całym. Nasze plecaki, to był mały pikuś. Całe furmanki rzeczy mieściły te autobusowe dachy! Niesamowite maszyny dostosowane do trasy, którą mieliśmy przebyć. Z resztą zobaczcie zdjęcia.

Samej trasy z La Paz do Ruże nie widzieliśmy, takie to bowiem uroki budżetowej podróży – albo poświęcasz dzień na dojazd, podziwiasz widoki, a noce spędzasz w noclegowniach, albo kupujesz bilet na autobus, w którym noc spędzasz… I z jednej strony żałuję, że wzięliśmy nocny autobus, bo widoki po drodze – przez Andy – musiały być spektakularne, a z drugiej, jakość dróg, serpentyny i sama trasa były takie, że może lepiej, że udało nam się to wszystko przespać 😊
A teraz czas na segment ciekawostkowy.
5 ciekawostek na temat kapibary
Ah! Niech stracę i niech będzie 6. Ciekawostek.
Na grzbiecie kapibary często „parkują” ptaki
Ptaki często siadają na kapibarach, korzystając z nich jako punktu obserwacyjnego lub żeby wyjadać owady.
Kapibary są niezwykle społeczne
Kapibary są silnie stadne i spędzają dużo czasu w grupach. Odpoczywają leżąc blisko siebie, co daje im poczucie bezpieczeństwa i ułatwia termoregulację.
Kapibary są szybkie jak konie
Choć wyglądają na wieczne leniuszki, potrafią biegać do 35 km/h. W razie zagrożenia potrafią rozpędzić się, choć tylko na krótkich dystansach, do prędkości porównywalnej z kłusem konia.
Kapibary mają oczy – peryskopy
Oczy, uszy i nozdrza kapibar są umieszczone wysoko na głowie. To klasyczna cecha kapibar, podobna do hipopotamów czy krokodyli. Pozwala im chować większość ciała pod wodą, pozostając czujnymi.
Siekacze kapibar rosną całe życie
Podobnie jak u bobrów, tak i u kapibar, siekacze rosną całe życie, więc muszą je ścierać, gryząc twarde rośliny.
Kapibary komunikują się jak mała orkiestra
Kapibary używają szerokiego wachlarza wokalizacji: piszczenie, szczekanie, gwizdy, mruczenie, a nawet krótkie „tykanie”. Każdy sygnał ma określoną funkcję – od ostrzegania przed drapieżnikiem, po kontakt socjalny i utrzymywanie spójności grupy.
Pisząc te ciekawostki przypomniała mi się jeszcze jedna – około tematyczna.
Krokodyle łzy? Skąd to powiedzenie?
Ponoć już w średniowieczu istniał mit, że krokodyle płaczą, kiedy zjadają swoje ofiary. Rzekomo miały przejawiać skruchę, żel, jednocześnie pożerając zdobycz. W rzeczywistości krokodyle rzeczywiście wydzielają łzy ale nie ma to nic wspólnego z emocjami. Jako że w przeciwieństwie do aligatorów, krokodyle mogą zamieszkiwać słone zbiorniki wodne, gruczoły łzowe pomagają usuwać nadmiar soli i nawilżać oczy.