Ananasy z naszej klasy
Ananasy z naszej klasy

Ananasy z naszej klasy

„Ciepło” – to słowo, które oddaje esencję Polinezji. Ale wcale nie chodzi o żar słońca czy temperaturę oceanu, choć też, lecz przede wszystkim o serdeczność ludzi i niepowtarzalny rytm życia, który porywa w ramiona każdego, kto tylko pozwoli sobie na chwilę zapomnienia.

Polinezja Francuska zaskoczyła nas gościnnością, a także swą niewymuszoną serdecznością. Od razu złapała w ramiona, przytuliła, jak dobra przyjaciółka i pokazała, że znaleźliśmy się w raju, więc tak też powinniśmy się poczuć od pierwszego postawienia stopy na tym archipelagu.

Królewskie powitanie na lotnisku w Papeete

Nieczęsto bowiem zdarza się, że już na lotnisku wita cię mały zespół grając tradycyjne pieśni. Tzn. nie tylko wybranym, ale wszystkim przybyszom stojącym w hali przylotów. Zdarzyło się nam to podczas podróży tylko raz. Nie liczę maoryskich pieśni w Nowej Zelandii, bo były one puszczane z głośników. A tu, żywy, energiczny zespół. Cudowna odmiana po bezdusznych, choć wypełnionych ludźmi lotniskach w innych częściach świata. W Kolumbii na ten przykład mieli przylatujących w poważaniu. Być może to kwestia tego, że wylądowaliśmy w nieco mniej turystycznej Kartagenie, a nie Bogocie, ale na setki przyjezdnych przypadły zaledwie dwie głowy celników, obsługujących bardzo niespiesznie kolejkę i demonstrując tym samym, kto jest tu władcą i panem.

Niezbyt często zdarza się także, że kiedy pytasz o to, jakim autobusem dokądś dojechać – w naszym przypadku było to pytanie o przejazd z lotniska do portu – oprócz właściwej informacji otrzymujesz uśmiech i drobne na bilet bez prośby o coś w zamian. To miła, a właściwie znacząca odmiana od miejsc, gdzie np. próbują cię wciągnąć do taksówki przekonując, że podróż autobusem to niebezpieczna zabawa…

Wróćmy jednak do Polinezji. Do raju, no bo jak inaczej nazwać to miejsce, gdzie plaże i woda są niezaprzeczalnie jednymi z piękniejszych, jakie nasze oczy widziały? A ananasy, co tu dużo mówić, są najsłodszymi na świecie?

Zamiast spodziewanych kilku dni deszczu, czego mogliśmy przecież oczekiwać nie patrząc nawet na prognozy pogody, bo przybyliśmy na archipelag w porze deszczowej, trafiliśmy na sześć dni, kiedy na przemian były jedynie chmury i słońce.  

Jaki kraj taki rajski owoc, czyli rzecz o ananasach

Aura łaskawie nam dopisała, a do tego, woda – miejscami – to aż za ciepła bywała. My z radości aż trzy razy wyspę objechaliśmy na skuterze. I odtąd, tzn. od stycznia 2023 r. Moorea kojarzyć mi się będzie i z francuskimi bagietkami, i z jazdą i dzienną i nocną na skuterze i z huśtawką na wzgórzu, na której się bujałem o zachodzie słońca i też z falami w kajaku i z pływaniem z płaszczkami i rekinami w wodzie, której lazurowy kolor nazwać można tylko obłędnym lub jak ponoć mawia teraz młodzież – jednym słowem: sick. No i z rajem.

Ale, ale. No właśnie, jak raj, to i owoc. I tu pojawia się odpowiedź na pytanie, o co chodzi z tymi ananasami, których pole przedstawia październikowe zdjęcie. To luźne nawiązanie do książeczki z dzieciństwa, a także odkrywania nowych rzeczy, jak na ten przykład tego, że ów ananas nie rośnie na drzewie. A ananas w potocznym znaczeniu, prz2ynajmniej tym, które pamiętam z dzieciństwa, to taki gagatek. Rojber znaczy. Ancymon taki, który czasem zachowuje się nieodpowiednio. I ja tak się zachowałem.

To co widzicie na październikowym zdjęciu w kalendarzu, to pole ananasów, które – o czym wspomniałem na wstępie – były najsłodsze na świecie. A takim byłem ananasem, do czego przyznam się tutaj ze wstydem, że wiedziony fascynacją, nowym odkryciem, chęcią poznawczą, ukradkiem zerwałem z krzaczka jednego. Dorodnym był takim, że zmieścił się akurat do schowka na ka-ka-kaski w skuterze, więc kiedy go obierałem soczysty był i słodki i ciepły jeszcze. Ale nie tuczył wcale, bo jak wiadomo, kradzione nie tuczy wcale.   

Wygnani z raju nie zostaliśmy, ale spuśćmy kurtynę milczenia nad moim zachowaniem.

Doskonałym pretekstem niech będzie muzyczka, która grała nam w autobusie, to właśnie ta nuta:

A dziewczyna, która bezinteresownie podarowała nam drobne na autobus to Vaimata Temaiana, Polinezyjka, pracownica CEDIS – Uniwersytetu Polinezji Francuskiej, jedynego w tym kraju. Jak nam opowiedziała, wielu studentów z Polinezji musi studiować za granicą, we Francji, Nowej Zelandii czy Kanadzie, bo nie ma na wyspach zbyt dużego wyboru.

Polinezja oczami wody

– Mam 23 lata, urodziłem się i wychowałem na Tahiti, ale wszystkie wakacje spędziłem na Huahine. Mój ojciec pochodzi z tej wyspy, a moi dziadkowie nadal tam mieszkają, więc tam spędziłem dzieciństwo i jest to miejsce, które naprawdę polecam. Jest tam tak pięknie… Dzika przyroda wciąż zachwyca, no i oczywiście mieszkają tam fantastyczni ludzie – wyznaje podczas rozmowy.

Już nie pamiętam dlaczego, ale poza tym, że zapisałem sobie w notatniku tych kilkanaście powyższych akapitów, to zanotowałem także, że jej imię oznacza: oczy wody / eyes of the water.

 – Vai oznacza wodę, Mata oznacza oczy. Możesz więc przetłumaczyć Vaimata jako oczy wody lub łzy – to twoja interpretacja z dwoma słowami, które ci podałam – uśmiecha się i dodaje: Tutaj, w Polinezji Francuskiej, mamy mnóstwo imion o różnym znaczeniu, takich jak: Moana, co oznacza ocean/morze, Tiare oznacza kwiat,  Poerava oznacza czarną perłę, Heiura oznacza Czerwoną Koronę, bo Ura w znaczeniu czerwień kojarzony z rodziną królewską, a Hei oznacza koronę i np. Terai, co można przetłumaczyć jako niebo. Używamy różnych słów o różnym znaczeniu do tworzenia imion.

Przypominam też sobie, że Moʼoreʼa oznacza w języku tahitańskim „żółtą jaszczurkę”: Moʼo to jaszczurka, a Reʼa to żółta i odpowiadam Vaimatcie, że gdybym miał przetłumaczyć nazwę jej ojczyzny jednym słowem, to bazując na bardzo krótkim doświadczeniu, wybrałbym „ciepło”, które opisuje serdeczność ludzi i niepowtarzalny rytm życia – wrażenie, jakie pozostało we mnie po pobycie w Polinezji.

Co to znaczy, być Polinezyjczykiem?

– Ogólnie rzecz biorąc, myślę, że to całkiem trafne. Ten duch otwartości i hojności można utożsamiać z Polinezyjczykami. Polinezyjczycy są zazwyczaj otwarci i życzliwi, oczekują jedynie uśmiechu i serdeczności w zamian. Ale co to znaczy być Polinezyjczykiem? Próbowałam zapytać kolegów z pracy. I odpowiedź była dość oczywista, to nastawienie. Ciepło, jak powiedziałeś – mówi Vaimata.

– Polinezyjczycy są wyluzowani, po prostu wibrują życiem. Uwielbiam być Polinezyjką. Uwielbiam mówić „cześć” ludziom, których nawet nie znam, cieszę się i dziękuję, kiedy ktoś bezinteresownie przepuszcza mnie w korkach lub na pasach. Ale prawdę mówiąc, ludzie tutaj się zmieniają. Stajemy się coraz bardziej samolubni, kłócimy się o nic i zawsze chcemy więcej. Ale pozostaję pełna nadziei. Nie wszyscy tacy są – opowiada Vaimata Temaiana.

Nasz small talk zahaczył również o lokalne tradycje, jak kwiaty gardenii noszone za uchem – po prawej stronie, jeśli kobieta jest samotna, a po lewej, jeśli jest zajęta, ich zanik etc.

– Ha ha ha. Faktycznie jestem żywym dowodem, że zwyczaj ten ma się dobrze. Noszę kwiatek po lewej stronie, bo mam kogoś. I choć tradycyjne tańce i tatuaże są częścią naszego życia, to moi dziadkowie, gdy byli młodzi, byli zmuszeni, aby o nich zapomnieć. Nie potrafią mówić po tahitańsku (reo tahiti) ani nie mają tatuaży. To miało oczywiście konsekwencje dla następnych pokoleń. Ale nie możemy za to winić tylko przeszłości. Młodzi ludzie żyją tylko chwilą obecną. Nie zważają na kulturę i tradycję, mówią głównie po francusku. Niestety, sama niewiele wiem o mojej rodzimej kulturze, ale szanuję ją – czego niektórzy nie robią. I jeśli kiedykolwiek zrobię sobie tatuaż, będzie on musiał mieć jakieś znaczenie, sens. I choć nie mówię po tahitańsku, to staram się zrozumieć jak najwięcej. Cieszę się również, że młodzi ludzie próbują na nowo nawiązać kontakt ze swoimi korzeniami, swoją kulturą. I wykorzystują do tego współczesne możliwości – jak media społecznościowe, co pozwala docierać do coraz większej liczby osób.

Do rozmowy z Vaimata Temaianą jeszcze wrócimy, ale teraz podelektujmy się widoczkami.

Tahiti – wrota do rajskiego świata

Tahiti, na której na samym wstępie doświadczyliśmy niezwykłej gościnności, to największa wyspa Polinezji Francuskiej, to też wrota do tego rajskiego świata. Często bywa niesprawiedliwie postrzegana jedynie jako punkt przesiadkowy, lecz to błąd. Jej wulkaniczne wnętrze skrywa dżungle o mistycznych wodospadach spadających z szeleszczącym impetem. I wystarczy oddalić się od zgiełku stolicy, Papeete, by poczuć ducha dawnych odkrywców. Ale zanim uciekniecie z Papeete, rozejrzyjcie się w sklepach i na straganach za czarnymi perłami, które poławiane są tylko tutaj. To piękny prezent lub pamiątka, którą zdecydowanie warto nabyć w stolicy kraju.

W interiorze jest co podziwiać, warto wyruszyć na jeden ze szlaków do wodospadów, zatrzymać się przy pięknych ogrodach, spocząć w cieniu superdużych paproci i napawać się widokiem kwitnących hibiskusów. Ciekawym doświadczeniem jest relaksowanie się na jednej z plaży o głębokografitowym kolorze.

Dla tych, którzy pragną zgłębić tajemnice polinezyjskiej kultury, jest Muzeum Jamesa Normana Halla w Arue. To miejsce, gdzie splatają się historie amerykańskiego pisarza, który na Tahiti stworzył swoje najbardziej znane dzieła, z opowieściami o buntowniczych losach HMS Bounty. Można też zajrzeć do muzeum Paula Gauguina, francuskiego malarza, który spędził znaczną część swojego życia na Tahiti właśnie.

Ale olbrzymie wrażenie robią chyba najbardziej te kontrasty pomiędzy dżunglą a wybrzeżem wzdłuż którego rozciągają się plaże o wulkanicznym, czarnym piasku. No i umiejętności surferów, którzy nie mają w sercu ani odrobiny strachu.

Moorea i obrazki z podróżniczego folderu

My na Tahiti spędziliśmy drugą część naszego pobytu, czyli dwa dni, bo w części pierwszej liczącej dni cztery, delektowaliśmy się Mooreą, do której właśnie musieliśmy się dostać promem. Stąd pośpiech w łapaniu autobusu jadącego bezpośrednio do portu, potem szalony bieg do kasy biletowej, by już w trakcie pokonywania przesmyku wody, która dzieli Tahiti od Moorei, siostrzanej wyspy, dostrzec, że będzie ona spokojniejszą, lecz równie urzekająca krainą.

Moorea, z jej postrzępionymi szczytami wulkanicznymi, zatokami Cooka i Opunohu, to jakby obrazek z podróżniczego folderu. Jazda na skuterze dookoła wyspy, którą można pokonać w kilka godzin, pozwala odkryć jej ukryte zakątki: od małych wiosek, gdzie życie toczy się niespiesznym rytmem, po miejsca, gdzie można z bliska spotkać płaszczki i rekiny w ich naturalnym (nie tak do końca, o czym może kiedyś napiszę) środowisku.

„Mieszkam tam, gdzie każdy chce pojechać na wakacje”.

Funkcjonuje takie generalne stwierdzenie – które nie wiem, na ile jest prawdziwe – że za finanse Polinezji odpowiadają Chińczycy, za administrację Francuzi, a rodowici mieszkańcy po prostu cieszą się życiem w raju. Te smaki i zapachy i widoki, a zobaczyliśmy tylko dwie z ponad 150 wysp, nawet nie marząc o uznawanej za najpiękniejszą Bora-Bora, nie tylko zostają w pamięci ale także pozostawiają uczucie zazdrości względem tych właśnie rodowitych mieszkańców, którzy cieszą się życiem w raju.

Ale, ale. Zawsze jest jakieś ale, zwłaszcza, jeśli spojrzymy na raj z innej, nie turystycznej perspektywy.

– Nigdy nie słyszałem tego cytatu, ale rozumiem, dlaczego został rzucony – mówi Vaimata Temaianą. – Uwielbiam powtarzać: „Mieszkam tam, gdzie każdy chce pojechać na wakacje”. I jest to prawda! Jest tu tak spokojnie, nie tak stresująco jak w dużym mieście, można odwrócić głowę w lewo i zobaczyć góry, a po prawej morze! Myślę, że to takie fajne! – dodaje.

Jednak Vaimata podczas rozmowy dzieli się także problemami, z jakimi borykają się miejscowi. – Nam, młodym ludziom, choć nie tylko, bardzo trudno jest znaleźć prawdziwą i stabilną pracę. Wymaga się od nas ciężkiej nauki i dyplomu, ale znalezienie pracy jest bardzo trudne. I niestety, młodzi ludzie, nie wiem dlaczego, stają się tak lekceważący. Alkohol i narkotyki są teraz prawdziwym problemem tutaj, w naszym raju – twierdzi. – Więc tak, „Chińczycy zarządzają finansami, a Francuzi administracją”, bo Polinezyjczycy nie mogą znaleźć pracy. Czasami jesteśmy zmuszeni wyjechać za granicę nie tylko po to, żeby studiować, ale żeby mieć życie, stabilne życie. Osobiście nie wyobrażam sobie życia za granicą i obiecałam sobie, że tu zostanę, ale niestety nie każdy ma taką szansę. Chcemy naszej ziemi, naszej pracy, naszego raju, ale często jesteśmy zastępowani – dodaje.

Mówi też, że zmiany klimatu są realnym zagrożeniem – podnoszący się poziom mórz i bielenie koralowców, co nie pozostanie bez wpływu na miejsce w którym mieszka – ale nie wszyscy wydają się tym zaniepokojeni.

– Możemy również mówić o zanieczyszczeniu odpadami. Na Polinezji brakuje instalacji do sortowania śmieci, ale dużą ich część „otrzymujemy” z innych krajów. Śmieci „podróżują” drogą morską i zanieczyszczają nasze plaże – opisuje, dodając, że są to kwestie, o których za mało się dyskutuje w sferze publicznej. – Niemniej miejscowi robią, co w ich mocy, aby chronić to, co mamy dzisiaj. Niełatwo jest uświadamiać, ale widzę, że wielu młodych ludzi stara się i odczuwa dziś zaniepokojenie, i nawet jeśli to dopiero początek, możemy być z siebie dumni – uważa Vaimata.

Naszą rozmowę podsumowuje jednak optymistycznie: – Mieszkanie na mojej wyspie daje mi poczucie wolności. Bez stresu, bez konieczności używania GPS-a, żeby wiedzieć, dokąd jadę – nie mam tu na myśli tylko podróży, ale ogólnie drogowskazu w życiu, bo znasz miejsce i wszystko etc. – lub po prostu mogę się uśmiechać do ludzi, nawet jeśli ich nie znam. Moim zdaniem, to jest prawdziwa wolność.

I jakby ostatni akapit nie był wystarczająco piękny, to dzielę się z Wami życzeniami, które przekazała nam Vaimata, a brzmią one: I wish you two to be healthy and to be loved, always. Because it is the foundation of a Happy Life.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *