Dopadło mnie nagle, jak choroba wysokościowa, jak atak paniki, wtedy w Himalajach, kiedy niczym zombie w nocy wstałem prosząc Anikę o otwarcie okna, bo nie mogłem złapać oddechu. Przed oczami pojawiały się skrawki wspomnień, niedokończonych historii. Katusze przez chwilę przeżywałem, podobnie jak z poniższym tekstem, który powinienem był zacząć i skończyć tym jednym zdaniem: zmęczenie dopadło mnie niespodziewanie…

Ten tekst powinien wylądować w koszu. Gdyby był maszynopisem, pewnie zmiąłbym go i wyrzucił. Biję się z myślami i zostawię go sobie jednak, niech będzie pamiętnikiem dla historii, których być może już nigdy nie opiszę. Pogrzebię te szkice i niezapamiętane frazy, wyrzucę je gdzieś w otchłań uniwersum, jak wiele innych pochowam w folderach – cmentarzach porozrzucanych po komputerowych dyskach.
Wpis ten – historie niedokończone – powinien też inaczej być zatytułowany: Zmęczenie.
Do tego przedsłowa, do tej przedidei wrócę jeszcze. Bo iść trzeba dalej.
Dyski pełne dobrych wspomnień
Najpierw skupię się jednak i zacznę od tematu głównego – zdjęcia kalendarzowego, które otwiera listopad. Byłem prawie pewien, byłem przekonany, że powstało w Boliwii i tam też go poszukiwałem. Dopiero Anika uświadomiła mi, że nic bardziej mylnego. Przypomniała, że to Peru, gdzie wikunie spotkaliśmy, na parkingu jakimś, pośrodku niczego. Wracaliśmy z trekkingu do Kanionu Colca, na dole którego, w jednej z osad przeżyłem trzęsienie ziemi dnia ostatniego… Anika, spała w najlepsze, nie czuła wtedy niczego.
Otworzyliśmy przy tej okazji zakładkę „wspomnienia” i jak się okazało, owo spotkanie z wikuniami miało miejsce równe dwa lata temu. Ależ ten czas bezwstydnie ucieka. Bez skrępowania zaciera ślady w pamięci, i to nawet takie, które jeszcze chwilę temu niezacieralne być się wydawały, opierały się duchowi mijających czasów.
Zanim jeszcze złapałem się na tym, jak szybko rozmywają się owe wspomnienia, poddają się blaknięciu, błądziłem, zaklinając rzeczywistość. Opowiadałem Wam o zabawie z fotografiami? To jeden z moich najlepszych sposobów na chandrę. Obok wyjścia z domu.
Zawsze, gdy czuję, że ogarnia mnie melancholia, gram w grę ze zdjęciami. Wpisuję w wyszukiwarce dysku cztery przypadkowe cyfry. W ułamku sekundy komputer wyrzuca mi na ekran kilkanaście kadrów. Z chwil, które wydawały się nieprzemijające.
A jako że zdjęć natrzaskałem wiele, niemal niezliczoną ilość, tak ze 150 tysięcy, i wiem, że to liczba wcale nie jest niezliczoną, ale robiącą wrażenie, więc lekko, że w takim wyszukiwaniu i zestawieniu zawsze trafi się i jakaś perełka i kilka pocztówek-wspomnień, które pozwalają przenieść się do tamtych miejsc, do tamtych zdarzeń, do pięknych momentów życia w drodze, w trakcie życia przygody.
I to one, niczym wyciągane slajdy, jakby pomiędzy moim mózgiem a komputerem trzymają wspomnienia. Wspomnienia, które przynoszą zawsze myśli pogodne. Mimo zmęczenia. Te wspomnienia często dają ukojenie.
Przygniotło mnie zmęczenie. Jak choroba wysokościowa.
Jezu! To, już chyba dziesiąta wersja tego tekstu. Zżymam się na to teraz, bo na początku pisać nie chciałem wcale. To znaczy chciałem, ale przygniotło mnie zmęczenie.
Potraktowałe je niczym temat, próbowałem się z nim zmierzyć, ale przekreśliłem co najmniej trzy szkice. Nie byłem zadowolony z żadnego. Powinienem był zacząć i skończyć na jednym zdaniu: zmęczenie dopadło mnie niespodziewanie, nie mam już siły, więc dziś, ani jutro, ani pojutrze wpisu nie będzie. Będą tylko zdjęcia…
Owo zmęczenie poniosło mnie w wielu różnych kierunkach, opowiadania powstały by z tego. Co najmniej tomik niemarudzenia. I po trzech dniach odeszło samo i wtedy zaczęły przebijać się kolejne tematy i historie warte wspomnienia. Ale choć nie reagowałem już alergicznie na klawiaturę i ekran komputera, to myśli nie potrafiłem wciąż zebrać i nawet teraz wyregulować nie mogę ich wcale. Są niczym szalejący kompas.
Wchodzę więc raz po raz na boczne dróżki, podążam za nieznanymi znakami i wszędzie czekają kolejne skrawki wspomnień. I każde chciałbym spisać tak, by moc do nich wrócić, poczuć smaki, zapachy, atmosferę danego miejsca w czasie. Ale skąd na to czerpać przestrzeń, energię i jak pozostać zmotywowanym. Są więc – na razie – tylko skrawki. Połączone podróżą, choć odosobnione przypadki. Sety zdjęć. Wypadkowa miejsc i zdarzeń.
Niech ten set nazywa się wobec tego Wspomnienia.
Zdjęcia – kapsuły czasu, slajdy pamięci, wspomnienia
Wspomnienia. To ten właśnie temat, którym mi się uda wszystkie wątki, skrawki, wszystkie historie i motywy niedokończone ładnie związać. I wikunie, pośród których nie każdej udało się uciec przed ludzką ręką, by opowiedzieć historię kalendarzowego zdjęcia, które może jednak nie jest szczególną historią, bo fotografia powstała przy okazji, w przerwie pomiędzy kolejnym punktami na mapie różnych doświadczeń i doznań.
Zostawię też któryś z fragmentów o zmęczeniu, bo od niego zaczęło się to pisanie. I o pamięci, której przy okazji listopadowego święta oddam owe wspomnienia w postaci zdjęć zawierających w sobie datę 01 listopada. Cyfry wpiszę, jak wspominałem wcześniej i zobaczę. Każde z tych zdjęć to kapsuła czasu. Kiedy je oglądam, przenoszę się w czasie. To moje slajdy pamięci. Albo to mojej pamięci slajdy. Już nie wiem.
Wpisuję w wyszukiwarkę: 0111. Pierwszy listopada. I już widzę, że będzie na bogato. Bo jest pośród zdjęć Namibia i jest i Patagonia ze sztormem na jeziorze. Jest i safari i Pustynia Solna. Są i Małpki i Galapagos i trekking do EBC. Pięknie było, a że pewnie nie wierzycie na słowo – to owe randomowe zdjęcia- slajdywspomnieniowe.
A do tego – jeśli chodzi o wspomnienia i wątki, które można poruszyć przy okazji obecnego miesiąca, a mniej przy okazji towarzyszącego mu zdjęcia, to fakt, że na przełomie października i listopada zaczynaliśmy jeden z najładniejszych trekkingów życia – Ausangate Trekk. I bez kitu. To był najpiękniejszy 1 listopada w moim życiu. Każdemu życzę. Podobnie jak wizyty w Peru, bo zjawiskowe ma miejsca.
Pamiętam, że tego dnia spotkały się różne światy i być może od tego głowa rozbolała mnie potwornie, a liście koki w gorącej wodzie ledwie łagodziły te najlżejsze objawy. Naprawdę nieprzyjemnie jest się wtedy przemieszczać, schylać, nawet do końca nieprzyjemnie jest się wysikać. Nie mówiąc o robieniu zdjęcia.
Anika ma kilka nieziemskich, kolorowych. Ja natomiast – ledwo wywlekłem się z namiotu. Zgarbiony. Założyłem wełnianą czapkę, która gryzła strasznie, ale po tych kilku fotkach, co poniżej, chyba możecie sobie wyobrazić. Klimat był ooooo! Taki! O kolorach chciałbym napisać, od różu, niebieskości, bieli i zieleniości. Wszystko. Widoki i trekking topowe. Polecam.
Z detali składa się świat cały i każda podróż
Pamiętam ból głowy, który podobnie jak inne rozpraszacze nie zawsze pozwala delektować się otaczającym nas światem. Dobrze, że mamy filmy i zdjęcia. Zobacz na fakturę tych lodowców, tych skał, na kolory wody, które raz po raz z olbrzymich względem majestatu gór kałużach jawią się. Cieszę się, że mogę na nie teraz spoglądać. Detale. Z nich, z małych, niezauważalnych rzeczy składa się każda podróż. Nie sposób o nich opowiedzieć lepiej niż pisząc solo gitarowe, w którym operujesz piórem tak, by nuty zawierały wszystkie warstwy kolorów, każdą emocję, by chwytały umysł, serce, by zachęcały do tańczenia zarysowując gdzieś blisko, nieopodal, ale prawie niezauważenie akompaniament spadających gwiazd.
Ale też detale te to niepokój, zmęczenie, obawy. Ta druga strona medalu. Z tych drobiazgów bólu głowy, piekącego nieprzyjemnie słońca, przenikliwego chłodu, nieprzyjemnych sytuacji, z tego też składa się każda podróż.
Jak wspomniałem wpis ten jest poszatkowany, jest zbieraniną myśli nieuporządkowaną, bo każdą z nich chciałbym się z wami podzielić i dodać do nich zdjęcia.
Wyszłaby kobyła. I kto by to przeczytał i kiedy? Ale jak wspomniałem, strona pełni formę pamiętnika, więc zostawiam sobie i lojalnie ostrzegam, czytasz poniższe na własne ryzyko. Wcale nie jest wykluczone, że dodam do tego jeszcze jakieś foty, ale na ten moment zostawiam skrawki, historie niedokończone.
Przedmyśl, która przygniotła natchnienie. Skrawki myśli – historie niedokończone – wpis pierwszy
Przedidea pojawiła się i rozbłysła iskra myśli, neuronów, które na powrót zaczęły szaleć uwolnione zapachem orzeźwiającego deszczu, jeszcze październikowego, ale już zapowiadającego znacznie chłodniejsze dni i zimniejsze noce, takiego zdecydowanie bardziej listopadowego.
Przedidea pojawiła się, zanim jeszcze zdążyłem pomyśleć, co napisać dla was chcę w tym miesiącu, jaką historię opowiedzieć, taką super fajną, kolejną związaną z 12-stym już zdjęciem w kalendarzu.
Czas jest listopadowy. Czuję się, jakbym przez pozostałe miesiące zbierał siły, by odpocząć, bo wątlejszy staję się, kiedy nie ma słońca. Kurczę się, marszczę, wyzywam i przeklinam na wszystkich bogów. Staję na peronie metra. Obojętnie spoglądam. Raz w twarze ludzi, raz w otchłań. Objawia mi się nieistotność ludzkiej egzystencji.
Chwała przetrwałym. Dotarliście prawie do końca. Jakby zima za chwilę znowu miała nastąpić, co oznacza jeszcze mniej i mniej promieni słońca. Do grudnia doczołgać się, do gwiazdki jeszcze i potem dowlec ciało razem z głową, do sylwestra, by – mam nadzieje – stanowiły sprawną jedność w nowym roku. Jakby magiczna granica dzieliła kolejne skrupulatnie wyliczone lata, jakbyśmy wtedy niczym nowe serca rozpoczynali kolejne rozpalanie ognia.
Nie ma innego pokoju. Nie ma innego świata. Nie będzie też pewnie zbawienia. Gwiezdnym pyłem, dzieckiem gwiazd staniemy się, nieistotnym.
Wydaje się jednak, przynajmniej tak mam to ułożone we wspomnieniach, że chodzi o to, aby wypocząć tyle, by następnie móc złapać oddech na kolejny rok. W niebie czy w piekle. Nieważne, byle przeżyć do pierwszego.
i…
Przedmyśl owa, która zaburzyła mające nadejść natchnienie, była przedsłowem jednocześnie. Ów temat wpisu to bowiem: zmęczenie.
Pierwotny wpis, inspirowany przedmyślą, miał się właśnie tutaj zbliżać do końca. Miał być zaskakujący. I nie tyle zmieścić się w jednym zdaniu, co być zbitkiem akapitów, stanowiącym jedną mocną przemowę zakończoną tym jednym właśnie słowem – zmęczenie.
Pierwotnie miałem zakończyć tu, postawić kropkę pisząc: zmęczenie.
Ale jak to w podróży bywa, droga się wydłuża. O ile dłużej? Kto wie? Kto wie. O nieco.
Zmęczenie – to słowo, zanim zdążyłem pomyśleć nawet o innych historiach, przygniotło mnie swym ciężarem, zaskoczyło pojawieniem się tak wyraźnym. Brutalnie nagłym. Było niczym objawienie. Ale przecież wiedziałem, nawet podświadomie, że w końcu pojawić się musi wyczerpanie. Obstawiałem jednak, że uda się dociągnąć do grudnia. A tu baterie na wyczerpaniu.
Ale skoro zostałem nim zaatakowany, to może to znak, by o tym zmęczeniu napisać. Jak to w podróży bywało. Ale zaraz potem znowu pomyślałem, że owo zmęczenie tak ciąży mi na głowie, na duszy, na ciele, że przerasta mnie napisanie małego reportażu, przerasta mnie napisanie składnie kilku zdań, że nie wspomnę o ich wypowiedzeniu próbach. A żeby je jeszcze jakimś ozdobnikiem okrasić, to już w ogóle – mordęga.
I tym samym się poddałem. To byłoby najlepsze zakończenie.
Zostawię tu jeszcze zdjęć kilka, niczym zrywy były bowiem. Próbowałem. Poległem.
I nawet ten wspomniany wcześniej zapach orzeźwiającego deszczu czyniący podniecenie w korze przedczołowej, nie pozwolił, by napisać jedno zdanie streszczające wszystko, to co odczuwam w chwili tej, w chwilach poprzednich i w wydawać by się mogło, w chwilach natchnienia, w wiecznej przyszłości marzeń, tak niesamowitych, że nie do dogonienia, bo – wiecie – wydaje mi się, zdaje się, wiem na pewno, że dopadło mnie: zmęczenie, dopadło mnie potworne, nic więcej napisać nie mogę, i nie to, że nie chcę, tak zwyczajnie, dopadło mnie zmęczenie materiału, nie chce mi się, więc więcej nie napiszę. Za kropkę to uznać można.
Kursor migał, napisałem tych kilka zdań więcej – co wyżej i niżej. Czy odzyskałem siły? Miało być jedno zdanie, a piszę niczym oszalały! Ale zaraz – teraz myśli nieuczesane podążają jakąś boczną ścieżką – czy nie popadnę zaraz w ckliwość?

Skrawki myśli – historie niedokończone – wpis drugi / swięta listopadowe
Bo jak mam pisać o wikuniach, kiedy zastanawiam się w innych obszarach mego ciała, czy nie lepiej jednak będzie sentymentalnie nawiązać do pierwszolistopadowego święta. Może uda mi się przedstawić je jednak radośnie i już myślę sobie np. o Meksyku, ale przecież też w La Paz powaliła mnie wielkość i piękno miejskiego cemetarium.
Dziś, w przededniu zadumy, w wigilię 1 listopada myśląc o tym święcie wracam do La Paz. Cmentarz jest tam wielki jak miasto. I kolorowy. Są kwiaty na balkonach, są murale, są niedokończone budowy i śmieci. Toczy się życie. Również to rozpoczęte po śmierci.
Chciałbym mieć nagrobek podobny do tych, które widziałem: z butelką Coca-Coli, do której poproszę garść liści koki, odrobinę marihuany, a do tego lufkę oczywiście, kilka kamieni zabranych w drodze i foto-widokówkę z miejsca, w którym byłem i czułem się radosny.
Jak chciałbym mieć taki nagrobek – szczęśliwy byłbym po śmierci. Szkoda, że Grycanów z warstwą Grześkow i śmietany nie można jakość ładnie odwzorować – to te używki do grobu by wpędziły najzdrowszego, a co dopiero mnie, schorowanego:D
Skrawki myśli – historie niedokończone – wpis trzeci / jakaś tam nagroda
A po drodze utonąłem w zdjęciach z Boliwii, bo właśnie z niej – tak myślałem – pochodziły wikuni fotografie, o czym już pisałem na wstępie. Boliwijska pustynia to był sztos. Te kolory! Ten klimat. Powiedziałem, że utknąłem w tych zdjęciach, ale prawda jest taka, że nie chcę ich nawet oglądać, bo już same miniaturki na szybko przeglądane rozochocają moje myśli do kolejnej podróży planowania.
Tutaj wstawiam tylko jedno zdjęcie – za które dostałem wyróżnienie jeszcze w lipcu, ale przyznam szczerze, umknęło mi to kompletnie. Mam na to wyróżnienie certyfikat😛 Zabawne, niemniej dziękuję jury za wyróżnienie.

Skrawki myśli – historie niedokończone – wpis trzeci część druga
Boliwia łączy się też ze zmęczeniem. To w trakcie tego etapu podróży lekko upadłem po raz pierwszy zdrowotnie. Druga najgorsza sraczka w życiu. Poprzednia ponad 34 lata temu była przerażająca, okropne doświadczenie dla dziecka, jakby udało się wydalić białego tasiemca. A drugi raz po trekkingu do Everest Base Campu. Kilka dni wyłączenia. Finalnie osiągnąłem 74 kilogramy. Zero boczków, czułem się mega dobrze. Taki paradoks. Ale codziennie dźwigałem ciężary, czasami 12, czasami ponad 20 kg. Do EBC i z powrotem, czyli jakieś 160 km nisłem sam swój plecak. Cieszę się z tego.
[jak pamiętnik, to pamiętnik. Ile trzeba było, żeby zejść do bardzo zdrowej wagi? A jak łatwo przytyć? Dziś, pisząc te słowa, po dwóch latach dokładnie, ważę 92]
Anika miała chwile zwątpienia i w Limie i trochę w Cuzco i – wiadomo – w Nowej Zelandii, gdzie z pomocy medycznej skorzystać musieliśmy nawet odwiedzając szpital.
Nie jest to barwne i piękne, ale – mam nadzieję, że wiecie – że w ciągu roku podróży nie wszystko, co na drodze spotkasz jest superinteresujące, superintensywne i nie zawsze wszystko jest super. Chyba, że superzmęczenie i bunt organizmu.
Skrawki myśli – historie niedokończone – wpis czwarty
Wreszcie, po wcześniejszych tematach dotarliśmy do listopadowego zdjęcia. Wikunie miały – w odróżnieniu do lam i alpak – pozostawać nieoswojonymi zwierzętami. Tak o nich czytałem W internecie.
Małe przeżyłem rozczarowanie, kiedy spojrzałem na zdjęcie już wydrukowane. Odkryłem tę dodatkową warstwę, którą odkryć możesz dopiero, kiedy przywiązujesz wagę do detali i przestajesz poddawać się hipnotyzującej mocy wyłupiastych oczu wikuni. Jedna z nich jest ogolona niezdarnie. Choć może wikunie te, które sfotografowałem nie są niczyją własnością, a tylko jedna dała się porwać w ręce kogoś w potrzebie, kto następnie sprzedał jej wełnę, byśmy czapki i swetry mogli kupić taniej? A może dlatego, że żyją w pobliżu osad ludzkich są łatwiejsze do złapania? Już nie wiem. Jesteśmy pośrodku niczego. Jest sklep z cepelią, toaleta, a nasz budżet umożliwia kupno kolki i jednej dziwnej przekąski. Zatrzymaliśmy się na chwilę, a zdjęć zrobiłem z kilkadziesiąt.

Skrawki myśli – historie niedokończone – wpis piąty. Słowne pląsy czyli zakończenie
Zmęczenie – to jedno przedsłowo, przedmyśl tematu wystąpiło po wywołaniu momentu, który miało zaowocować natchnieniem.
Miałem napisać super historię, kolejną fajną związaną z tym, co widzicie na zdjęciu kalendarzowym o numerze 12 licząc okładkę, czyli zdjęcie listopadowe. I do głowy zamiast historii, którą zamierzałem opisać, pojawiła się ta przedidea – zmęczenie. Zniechęcenie. Zmęczenie materiału.
I postanowiłem w tym miesiącu odpuścić słowa. Nie dotrzymałem danego słowa, napisałem to, co napisałem.
Ciekawym może być spostrzeżenie, że dopadło mnie zmęczenie, ale może to ono właśnie uczy bądź pomaga spać i odpoczywać w drodze lepiej, łatwiej jest wtedy zasypiać.
Niedoskonały, poszarpany, niegotowy – trochę jak podróż, która nie jest zaplanowana od początku do końca. Nieidealna, a piękna, bo gdy nie gonisz, możesz zobaczyć więcej.
I na koniec pozdrowienia znad jeziora Titicaca / nagrane w listopadzie roku pańskiego 2023:)