Nasze oddechy w formie obłoków pary unoszących się w powietrzu były pierwszym widokiem po otwarciu oczu. Chłód przenikał podwójne warstwy kołder, śpiwory i odzież termiczną. Ziąb w izbie był naszą codziennością, i jak co dzień za oknem widać było motyw przewodni naszego trekkingu: krajobraz tonący w szarzyźnie. Zwlekliśmy się z łóżek, byle szybciej zjeść śniadanie i rozgrzać się w marszu.
Trasę powrotną naszego trekkingu do bazy pod Everestem postanowiliśmy sobie nieco wydłużyć. Raz, że nie chcieliśmy wracać tą samą drogą, dwa, że chcieliśmy spędzić w Himalajach chwilę dłużej i trzy, liczyliśmy, że uda nam się zobaczyć nieco więcej, że góry będą dla nas nieco łaskawsze niż do tej pory.
Owszem, widzieliśmy Everest, ale głównie podziwialiśmy mleczną mgłę. Dlatego też odbiliśmy do Dzongli, by przez przełęcz Cho La dotrzeć do Gokyo. To tam miały czekać na nas widoki, o których marzyliśmy już kilkanaście dni.
Jak wspomniałem, za oknem niewiele było widać, ale szczęście w nieszczęściu: nie padał śnieg. W drodze do Cho La Pass czekał na nas lodowiec, a my nie mieliśmy nawet raczków. Próbowaliśmy je kupić lub wypożyczyć, ale cenę, jaką rzucono nam za zardzewiały, zniszczony sprzęt, skwitowaliśmy jedynie uśmiechem politowania. Bezpieczniej było zaufać własnym butom.

–

Podczas drogi na przełęcz, w sumie podczas całej naszej podróży szlakiem zwanym EBC, natura bawiła się z nami w kotką i myszkę. Wiedzieliśmy, jakie spektakularne krajobrazy otaczają nas dookoła, ale dostawaliśmy jedynie skrawki obrazów. Gdy tylko na chwilę się rozpogadzało, oczy robiły się wielkie i chłonęły monumentalne obrazy: błękit nieba, biel śniegu, momentami tak jaskrawą i rażącą, że trzeba było odwracać wzrok, i surowy kontrast nagich skał. W tych krótkich chwilach Himalaje były zachwycające.
Kiedy doszliśmy do lodowca, jego skala lekko mnie przytłoczyła. W lodowych korytarzach „znikali” idący przed nami ludzie, a spod stóp dobiegało złowrogie pojękiwanie naprężonego lodu. Było też ślisko, ale jakoś dotarliśmy na tę skalistą grań oplecioną kolorowymi flagami modlitewnymi, które szarpał wiatr na wysokości 5420 mnp.
To stąd, z Cho La Pass mieliśmy podziwiać zapierającą dech w piersiach panoramę na Himalaje, w tym na takie szczyty jak Mount Everest, Lhotse, Nuptse, Makalu i Ama Dablam. Ponoć widać też lodowiec Khumbu i turkusowe jeziora Gokyo.
Ponoć. Dla nas widoków nie było. Zamiast panoramy, dostałem kopniaka – podmuch wiatru zrzucił pozostawiony na chwilę na skale obiektyw. Na pocieszenie – marne powiem szczerze – czekała na nas technologia. Na tej wysokości zamontowano punkt ładowania telefonów (sic!).


Zejście do wioski Thagnak też nie należało do najfajniejszych. Strome, kamieniste zbocze, sypki grunt usuwający się spod nóg, miejscami uszkodzone łańcuchy poręczowe. Potem dolina, której piękno mogliśmy sobie jedynie wyobrazić i dotarliśmy do Thagnak, gdzie zjedliśmy szybki obiad. Pozostało nam jakieś pół dnia, więc zamiast odpoczywać ruszyliśmy dalej, by dotrzeć do Gokyo przed zmrokiem.
Meandrowaliśmy pomiędzy czymś na kształt oficjalnego szlaku, a ścieżkami zwierząt i kiedy osiągnęliśmy kolejny punkt, chwilę zajęło, zanim dotarło do nas, na co patrzymy. Ostatni etap naszej podróży tego dnia prowadził przez Ngozumpę, czyli najdłuższy lodowiec w Nepalu. Patrząc na mapę, nie widać, z czym będziesz miał do czynienia. W odróżnieniu do tego, co przed Chola Pass, ten nie jest bryłą lodu, jest raczej czymś na kształt chaotycznego labiryntu skał, gruzu, szarzyzny i czerni, żywego organizmu, który zmienia się z roku na rok, przez który każdego roku wiodą inne ścieżki. Być może, kiedy słońce patrzy na krajobraz przyjaźniejszym okiem, kiedy lepiej zarysowany jest szlak, kiedy przed sobą masz innych wędrowców albo idziesz z przewodnikiem, perspektywa zmierzenia się z tym lodowcem wydaje się nieco, nie wiem, czy to właściwe słowo, ale przyjemniejsza. Do klimatu przejścia w naszym przypadku pasowałoby jednak inne słowo: mroczny.
Ruszyliśmy. Dojmującą ciszę krajobrazu przecinały jedynie dźwięki chrobotania podłoża pod naszymi butami i plusk lodu i kamieni uderzających o tafle wody. Mgła ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów, a my z duszą na ramieniu podążaliśmy wzdłuż tego, co zdawało się być wydeptaną wcześniej ścieżką. Kiedy wreszcie stanęliśmy na drugim brzegu, odetchnąłem z ulgą. Prawdziwą skalę lodowca zobaczyliśmy dwa dni później, patrząc na niego ze szczytu Gokio Rio. Pukałem się wtedy w czoło i gdybym wiedział wcześniej, jak to wygląda, w życiu bym tamtędy nie przeszedł, zwłaszcza, że w teahousie w Gokio poznaliśmy kilka historii o tym, jak zdarzało się, że nie wszystkim śmiałkom udało się pokonać tę trasę.
Ale teraz jesteśmy już w Thanka Inn, jednym z lepszych miejsc noclegowych, w jakich trafiło nam się nocować podczas tego trekkingu. Wybraliśmy je po części dlatego, że byliśmy dość zmęczeni, a ostatnie dni dały nam w kość, do tego część lodgy była zajęta, a część nieczynna, a Thanka Inn była usytuowana zaraz przy brzegu jednego z pięknych jezior, miała ciepły prysznic i w naszym pokoju przebiegała rura, która dawała sporo ciepła. Do tego pyszne jedzenie, galeria sztuki i przemiły gospodarz. Tanio nie było, ale zdecydowanie zasłużyliśmy na tę odrobinę luksusu.
Gokyo (4790 m n.p.m.) jest jedną z najwyżej położonych osad w Himalajach, usytuowaną w regionie Mount Everest, na wschodnim brzegu jeziora Dudh Pokhari, trzeciego z serii sześciu świętych Jezior Gokyo. Ten unikalny system jezior lodowcowych, wpisany na listę Ramsar, jest uznawany za najwyższy słodkowodny system jezior na świecie. Dlatego kiedy rano, z okna toalety, oczom mym ukazał się piękny widok na Czo Oju, odczytałem to jako dobry omen. Ruszyliśmy na spacer szlakiem jezior. Choć same w sobie są niezwykłe, to my szukaliśmy Jego – Everestu. Do tej pory Król Gór – poza tym jednym momentem na Khala Pattar – chował się przed nami w chmurach. Tym razem mieliśmy go na wyłączność. Doszliśmy do panoramicznego punktu widokowego, usiedliśmy na kamieniu i po prostu gapiliśmy się w dal, chłonąc moment. I oczywiście robiąc kilka zdjęć😉 nie spiesząc się wcale a wcale.

Później, Mount Everest pokazał nam swoje oblicze raz jeszcze, już w drodze powrotnej, w Namche Bazaar, zobaczyliśmy go o zachodzie słońca. To wtedy powstało to grudniowe zdjęcie do kalendarza. Kiedy kilkanaście dni wcześniej byliśmy w tym miejscu, widać było jedynie zanieczyszczone dymem z pożarów dolin powietrze, czytaj, nie widzieliśmy za wiele. Czy jest we mnie żal, że pogoda podczas trekkingu nie zawsze nam dopisywała? Trochę tak. Ale stojąc tam, patrząc na tego kolosa, wiedziałem jedno: narzekać nie mam prawa.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Gokyo. Większość ludzi przychodzi tu dla jednego: wschodu słońca na szczycie Gokyo Ri (5357 m npm). To taki must see. Wstajesz w nocy, wchodzisz po ciemku, by zobaczyć słońce wschodzące nad czterema ośmiotysięcznikami: Everestem, Lhotse, Makalu i Czo Oju (Cho Oyu). No i widać, jak potężny jest lodowiec, po którym nieco beztrosko sobie spacerowaliśmy. To nie jest widok „ładny”, jest przepiękny. Oczywiście w odpowiednim momencie w roku i przy odpowiednich warunkach pogodowych. Jak się zapewne domyślacie – nam góra tego spektaklu oszczędziła. Chmury i mgły znów zagrały nam na nosie. Dobrze, że ten dzień wcześniej mieliśmy cały dzień pięknej pogody, który wykorzystaliśmy maksymalnie ciesząc się widokami i pocztówkowym kadrem na Czo Oju z toalety.




Stąd też tytuł tego wpisu, tytuł może nieco przewrotny, ironiczny ale oddaje w pełni odczucia niedosytu, jaki mamy po trekkingu do Everest Base Camp. W skrócie, widoków nieco nam natura poskąpiła, jednak bylibyśmy niewdzięczni, gdybyśmy narzekali, bo Everest udało nam się zobaczyć aż trzy razy, a sama wyprawa była naprawdę piękną przygodą.
Ale chciałbym podsumować tę część naszej przygody jeszcze jednym wpisem na blogu. Dla wielu turystów dotarcie tutaj, czy to w Himalaje, czy na sam szlak do EBC, czy do Gokyio, to spełnienie marzeń życia. Tak jak było to i naszym. Dla niego to dom i miejsce pracy. Pasang Tshering Sherpa prowadzi jedno z najwyżej położonych schronisk w Himalajach. W szczerej rozmowie opowiada o cenie, jaką płaci się za życie w chmurach, o topniejących lodowcach, które widzi z okna, i o tym, dlaczego milczenie zimy bywa trudniejsze od mrozu.
Zapraszam do lektury rozmowy: Dom pod dachem świata
powrót do Lukli
na wideo widzicie jeden z wiszących mostow, które znajdują się na szlaku EBC, a na plecach Aniki, mały pomarańczowy worek, ktory każdy z turystów wychodzących z Namche Bazar może przyczepić do swojego plecaka i znieść trochę śmieci ze sobą.